Niewinny rzeźbiarz Hitlera?

Bomba wybuchła na długo przed otwarciem wystawy. I wstrząsnęła opinią publiczną w Niemczech dużo bardziej niż niedawna wojna kartoflana z Polską.

07.08.2006

Czyta się kilka minut

Arno Breker w pracowni; po prawej Albert Speer /
Arno Breker w pracowni; po prawej Albert Speer /

Banicję, która objęła dzieło Arno Brekera, 80-letnia wdowa po artyście bez zahamowań porównuje do palenia książek. Bo w latach powojennych dyrektorzy muzeów omijali Brekera szerokim łukiem, nie odważając się pokazać publicznie prac najlepiej opłacanego rzeźbiarza XX wieku. Aż do 22 lipca 2006 roku, kiedy z państwowym błogosławieństwem socjalistycznego (!) rządu Meklemburgii i dotacją 55 tys. euro w miejskim centrum kultury w Schwerinie otwarto wystawę 70 jego prac. Usalonowiono guru sztuki nazistowskiej - mówią jedni. A może tylko przełamano tabu - jak twierdzą inni.

Arno Breker, rocznik 1900, w czasach III Rzeszy kasował miliony - tylko podczas wojny 27 milionów marek. Chełpił się przyjaźnią z Goebbelsem i Himmlerem. Leni Riefenstahl kręciła o nim film. A sam Führer podejmował go w Berghofie, sprezentował mu willę z basenem i wręczył "największemu rzeźbiarzowi naszych czasów" złotą odznakę partyjną. Aha, i osobiście pozwolił się mu oprowadzić po podbitym w czerwcu 1940 roku Paryżu, na którą to okazję mistrz dłuta przywdział wojskowy płaszcz, a na głowę nacisnął esesmańską czapkę. W zamian za to Breker miał przyozdobić nazistowskie Niemcy rzeźbami, o jakich nie śniło się antycznemu Rzymowi. I zaświadczyć o wielkości "tysiącletniej" Rzeszy.

Kiedy Hitler wprowadził się 30 stycznia 1933 roku do urzędu kanclerskiego, w jego szufladzie leżał już gotowy plan nie tylko militarnego podboju świata. Niespełniony malarz chciał przyoblec swój rasistowski program ekspansji w architekturę, "która dorównywałaby katedrom z przeszłości i zawłaszczała dla siebie tysiącletnią przyszłość". Gigantyczny program, realizowany przez Alberta Speera, miał w monumentalnych budowlach głosić triumf ideologii nazistowskiej. Plastyka miała dostarczyć jej wizualnego uzasadnienia.

Spośród plejady twórców, którzy w pocie czoła kreowali tzw. sztukę nazistowską, tytuł nadwornego rzeźbiarza Hitlera przypadł w udziale właśnie Brekerowi. Bez wątpienia piekielnie zdolnemu i równie ambitnemu. Poliglota żonaty z Greczynką, podczas studiów w Paryżu i Rzymie zadzierzgnął kontakty z Rodinem, Maillolem i Cocteau. Wzorował się na mistrzach antyku, renesansu i francuskiego modernizmu. Nazistowscy bonzowie życzyli sobie teraz podobnych dzieł, tyle że o kilka numerów większych, przesiąkniętych germańskim duchem i, broń Boże, bez impresjonistycznych ciapek.

Breker wymodelował więc w kamieniu i brązie aryjski ideał: nagiego atletę, z beznamiętną twarzą i muskułami jak pancerz, zastygłego w heroicznej pozie. Hitler zasypywał pupila zamówieniami. I dostarczał mu jeńców wojennych jako pomocników do pracowni, by Breker mógł nadążyć z wypuszczaniem kolejnych pułków germańskich kolosów. Wykuwał je na partyjne zjazdy NSDAP, dla Kancelarii Rzeszy i innych nowych budowli planowanych w nazistowskim Berlinie.

Rozpieszczony przez nazistowskich bonzów, szczerze uwierzył, że gra w światowej lidze rzeźbiarzy i po wojnie, do końca długiego życia (zmarł w 1991 roku) nie pogodził się ze swoim upadkiem. Krzywda mu się nie działa: zaliczony przez Amerykanów do zwolenników reżimu, został przez nich szybko "zdenazyfikowany", a w nowej republice federalnej pozostał en vogue - jej polityczno-biznesowy establishment, włącznie z kanclerzami Adenauerem i Erhardem, ustawiał się do niego w kolejce po popiersia. Stalin chciał go zaprosić do ZSRR, Salvador Dali nazwał go "największym rzeźbiarzem współczesności". Nękała go jednak gorycz upokorzenia, bowiem - choć podejmowany na prywatnych salonach - zniknął z czołówek gazet, z galerii i muzeów. Sam zaś nigdy nie pojął, że w jego przypadku stopień uwikłania w związek z ludobójczym reżimem znacznie przekroczył granice oportunistycznego flirtu.

***

Dyrektor państwowego muzeum w Schwe-rinie Kornelia Wallrabe nie kryje oburzenia: "Wystawę trzeba zdjąć! Natychmiast!". Jej placówka prezentuje właśnie prace Ernsta Barlacha, syna miasta, przez nazistów skazanego na artystyczny niebyt. Wallrabe nie życzy sobie wernisażu Brekera z szacunku dla prześladowanych artystów. I wyjaśnia: "To nie była sztuka, lecz ideologia. Linia rzeźb Brekera straszy brutalnością". Gdy inni ginęli w obozach koncentracyjnych, on wyjeżdżał za reżimowe pieniądze na rekonesanse do Paryża, gdzie mieszkał, a jakże, w pięciogwiazdkowym Ritzu.

"Skandal!" - komentuje Klaus Staeck, prezydent Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie. On sam w ramach protestu odwołał już przygotowaną na następny rok własną wystawę w Schwerinie. Tak uzasadnia swoją decyzję: "Na Brekerze, monumentalnym scenografie barbarzyństwa, ciąży odium winy. Wobec prześladowanych w Rzeszy artystów i wobec całej ludzkości. Czerpał profity ze zbrodniczego systemu i nigdy później się nie ukorzył. Nikogo nie przeprosił". Staeck, który wespół z innymi luminarzami kultury już kilkakrotnie w przeszłości udaremnił próby wprowadzenia sztuki nazistowskiej na salony, posądza państwowych organizatorów wystawy o komercyjne zapędy. Bo też ci nie kryją, że w Brekerze widzą wprawdzie kontrowersyjną postać najnowszej historii, ale i atrakcję turystyczną.

Atrakcja, wciśnięta do programu "Schwe-

rińskiego Lata Kultury", sprawiła, że Schwe-

rin stać się może celem pielgrzymek neonazistów. Radykałowie spod znaku swastyki wypisują w internecie dytyramby na cześć wystawy. Burzę próbuje uspokoić kurator wystawy Rudolf Conrades: "Jeśli skinheadzi pojawią się tu i kupią karty wstępu, uznamy to za pozytywny fakt. Dostaną wreszcie szansę, by w rzeczonej materii wyrobić sobie własne zdanie". O ludzka naiwności!

Wystawę gotów byłby zaakceptować Günter Grass, ale tylko pod warunkiem, że stałaby się rzetelnym rozrachunkiem z brunatnym artystą i nazistowską sztuką w ogóle. Bo to temat, który pozostaje białą plamą w dość solidnie zbadanych dziejach "tysiącletniej" Rzeszy. Tymczasem w Schwerinie mniej lub bardziej świadomie oddemonizowuje się Brekera. Większość odlewów w salach wystawowych skarłowaciała w stosunku do oryginałów. Studium żołnierza uosabiające germańską cnotę "gotowości" mierzy zaledwie 35 cm - a oryginał miał 11 metrów! Wyeksponowanie kontaktów Brekera z żydowskim malarzem Maxem Liebermannem czy pokazanie "listy Brekera" - listy 59 nazwisk osób, które ocalił od obozu - to zabiegi służące do uszlachetnienia postaci rzeźbiarza. Miast obiektywnie, z naukowym dystansem spojrzeć na fenomen Brekera i całej sztuki nazistowskiej, w Schwerinie zdecydowano się na akcjonizm, za który przyszło płacić cenę skandalu.

ARKADIUSZ STEMPIN jest doktorem historii, pracuje na Albert-Ludwigs-Universität Freiburg.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2006