Lisowczycy, krwawi elearzy

Budzili strach, a zarazem podziw w całej Europie. Uważano ich za pomiot Lucyfera, ponieważ byli bezlitośni i niezwykle brutalni. Jednocześnie mało która formacja wojskowa w XVII w. była tak skuteczna w boju. Stanowili grupę świetnie wyszkolonych najemników, których żywiła wojna.

Aktualizacja: 07.01.2021 16:49 Publikacja: 07.01.2021 15:24

Juliusz Kossak, „Lisowczycy nad Renem”

Juliusz Kossak, „Lisowczycy nad Renem”

Foto: Forum

Żołnierze niezrównani, łotry gorsze od diabła" – tak scharakteryzował lisowczyków Paweł Jasienica. I dorzucił jeszcze jedno trafne określenie: „konni piraci". Ogólnie rzecz biorąc, byli formacją polskiej lekkiej jazdy w typie kozackim, ale tak naprawdę tworzyli coś w rodzaju bractwa wojennego, żyjącego z wojaczki i zdobywanych łupów. „Nie było w Rzeczypospolitej, a pewnie i w Europie, narodu, którego by lisowczycy nie bijali, nie obdzierali i nie krzywdzili" – to ponownie cytat z dzieła Jasienicy o Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Złą sławą cieszyli się od początku swego istnienia. Po ich krwawych „występach" podczas wojny trzydziestoletniej matki w Czechach przez kilka pokoleń straszyły lisowczykami swoje niesforne dzieci. Niemcy nazywali ich dobitnie Teufel, czyli diabłami, a i w polskiej historiografii i tradycji ustnej byli przedstawiani raczej w ponurym świetle.

Walczyli przede wszystkim dla siebie; choć służyli różnym panom i do różnych celów byli wykorzystywani. Niestety, zazwyczaj niezbyt chwalebnych i pożytecznych dla Rzeczypospolitej. Lisowczyków „wymyślił" w 1614 r., pod koniec wojny z Moskwą, hetman Jan Karol Chodkiewicz. Pieniędzy na wojnę jak zwykle brakowało, hetman postanowił więc wykorzystać nieregularne oddziały wojska działające na terenie Rosji w czasie niedawnych dymitriad, ale bez obciążania skarbu Rzeczypospolitej – wynagrodzeniem tych bitnych żołnierzy miały być wyłącznie łupy wojenne. W tym celu sięgnął po oficera, którego dobrze znał i z którym, co ciekawe, dotychczas miał raczej na pieńku – pułkownika Aleksandra Józefa Lisowskiego herbu Jeż. To od nazwiska tego wybitnego dowódcy i awanturnika zarazem formacja ta wzięła swe późniejsze miano.

Na usługach samozwańców

Przywódca lisowczyków pochodził z niezamożnej szlachty i od najmłodszych lat przejawiał talenty wojskowe. Władać szablą uczył się najpierw na służbie u hospodara mołdawskiego Jeremiego Mohyły, potem zaciągnął się do husarii walczącej w Inflantach ze Szwedami. Lisowski nie był jednak skory do patriotycznych uniesień i narażania życia w imię idei. Kiedy tylko Rzeczpospolita zaczęła zwlekać z wypłatą żołdu, odłączył się od korpusu hetmana Chodkiewicza, a za sobą pociągnął 200 podobnych sobie buntowników. Zawiązali konfederację wojskową i wspólnie zaczęli łupić ziemie Kurlandii. Polski wódz naczelny z dużym zaangażowaniem polował na Lisowskiego, ale udało mu się jedynie sprawić, że sejm ogłosił go infamisem, czyli człowiekiem wyjętym spod prawa. Niezrażony tym Lisowski wziął jeszcze udział w rokoszu Zebrzydowskiego, a w 1607 r. zaangażował się w moskiewską wojnę domową, służąc kolejnym łże-Dymitrom. Ponieważ wyróżniał się niezwykłym talentem wojskowym, jak magnes przyciągał podobnych sobie straceńców i awanturników. Kilkutysięczny oddział grabił, palił i pustoszył, ale przy okazji wykonywał wiele pożytecznych zadań dla pierwszego, a potem drugiego, Dymitra Samozwańca. Kiedy do wojny o tron carów włączyli się oficjalnie Zygmunt III i Rzeczpospolita, Lisowski bez wahania przeszedł do obozu królewskiego, dzięki czemu zdjęto z niego wyrok infamii. W końcu zasłużył się na tyle, że to właśnie jemu hetman Chodkiewicz polecił zrealizować wspomniany pomysł „wojska królewskiego bez żołdu". Lisowski werbowanych przez siebie awanturników ponoć zachęcał do służby następującymi słowy: „(...) Natrzeć zuchwale, kiedy trzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić, nieprzyjaciela zaskoczyć, oto dzieło wasze. (...) Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć, miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu, to odtąd jedynem zatrudnieniem waszem".

W 1615 r. żołnierze Lisowskiego ruszyli spod Briańska, walcząc z Rosjanami, gdzie się da, i łupiąc, kogo się da. Zdarzały się także porażki, ale oddział nigdy nie został całkowicie rozbity. Lisowski potrafił zmobilizować swoich żołnierzy w najtrudniejszych sytuacjach. „Zaskoczony raz w nocy na kwaterach przez siły kilkakroć większe, nie dał się swym zabijakom nawet ubrać. Bosych i półnagich wsadził na nieosiodłane konie, poprowadził do wściekłej szarży i wygrał" – czytamy u Pawła Jasienicy. Słynny rajd Lisowskiego przez Wiaźmę, Suzdal, Kołomnę, Tułę, tereny na północ od Moskwy po górny bieg Wołgi przeszedł do annałów wojskowości. Była to także wyprawa pełna przygód, która obrosła wieloma legendami, takimi jak np. ta ze Złotą Babą w roli głównej. Ponoć lisowczycy, błąkając się po północnych rubieżach Rosji, natknęli się na świątynię tej legendarnej bogini czczonej przez Słowian w czasach pogańskich, strzeżoną przez potwory. Nie ulękli się ich jednak, piekielnych cerberów usiekli, a złoty posąg zrabowali.

Lisowski w czasie swoich wypraw zdobył taką sławę, że na sam dźwięk jego imienia całe kolumny wojska moskiewskiego rozbiegały się w panice, a mieszkańcy wsi i miasteczek kryli się w lasach. Jego gwiazda zgasła równie nagle, jak rozbłysła – w 1616 r. zmarł w obozie pod Starodubem. Formacja, którą stworzył, jej tożsamość i sposób walki przetrwały jednak śmierć dowódcy, a jego byli podkomendni sami obrali nowego – pułkownika Stanisława Czaplińskiego. Pod jego komendą ponownie wyruszyli w głąb Rosji, zajmując m.in. Mieszczersk, Kozielsk, docierając aż do Astrachania i bijąc w 1617 r. pod Kaługą armię księcia Dymitra Pożarskiego. Po śmierci pułkownika Czaplińskiego w 1618 r. dowództwo przejął Walenty Rogawski, który z powodzeniem prowadził działania wojenne na terytorium wroga aż do 1619 r. i podpisania traktatu pokojowego między Rzecząpospolitą i Moskwą. Niewykluczone, że lisowczycy pod koniec kampanii moskiewskiej dotarli nawet w pobliże Oceanu Arktycznego. Jeden z nich – Jarosz Kleczkowski – zapisał w pamiętniku: „Nie chybiły nas lodowatego morza niewczasy (...). Nadciągnęliśmy kędy dla pochopu i pędu wpadających rzek lód się druzgotać poczynał... który grzmot i zgrzyt lodów kruszących się słyszeliśmy z daleka na kilka mil".

Panowie i ciurowie

Lisowczycy byli w pewnym stopniu zjawiskiem społecznym, ubocznym produktem licznych konfliktów zbrojnych, jakie trapiły wtedy Europę. Byli od początku jednostką egalitarną, zróżnicowaną narodowościowo i społecznie – Lisowski i jego następcy przyjmowali pod swoje sztandary szlachtę, mieszczan i chłopów; przeważali Polacy i Kozacy, ale nie brakło także Rosjan, Czerkiesów, Niemców, Czechów. Oczywiście o pełnej równości, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, nie mogło być mowy. Trzon wojska stanowiła szlachta, chłopi służyli głównie jako ciurowie. Tyle że w odróżnieniu od innych ówczesnych formacji wojskowych czeladź obozowa nie strzegła taboru, którego w zasadzie nie było, ale niejednokrotnie w potrzebie stawała do walki. Jedną z charakterystycznych cech tych oddziałów była także obieralność dowódców.

Lisowczyków nazywano też elearami. Określenie to pochodzi od węgierskiego słowa elöljáró – „idący z przodu", „harcownik", co dobrze oddaje ich sposób walki. Jan Wimmer w książce „Dzieje oręża polskiego" pisze: „(...) Nie posiadali uzbrojenia ochronnego, natomiast silne uzbrojenie zaczepne: dwa pistolety, krótki muszkiet, łuk, szablę, koncerz lub pałasz, niektórzy krótką spisę. Działali z zaskoczenia, atakowali słabsze oddziały, wymykając się przeważającym siłom. (...) Szczególnie nadawali się do ubezpieczenia armii i zwiadu oraz szerokiej akcji dywersyjnej, dokonywali bowiem głębokich zagonów na obszary przeciwnika". Poruszali się, podobnie jak Tatarzy, komunikiem, tzn. nie mieli wozów, tylko po kilka koni do jazdy wierzchem, a wyposażenie i żywność przewozili na koniach jucznych. Dzięki temu stali się najszybszą formacją w ówczesnej Europie: aby zaskoczyć przeciwnika, w ciągu doby potrafili pokonać nawet 160 km. Mówiono o nich, że od ciągłej jazdy na koniach tyłki mają twardsze niż Niemcy zęby. Wśród ludu powszechne było także mniemanie, że lisowczycy dusze zaprzedali diabłu i dzięki temu stali się nieśmiertelni. Kapelan i kronikarz oddziału Dębołecki odnotował jeszcze inną zabawną opinię na ten temat: „dopiero heretycy plwali, mówiąc: (...) tego szelmy polskiego nie masz od tego świata precz, bo go Pan Bóg nie chciał do nieba, a diabeł się go bał [wziąć] do piekła, coby [mu] go nie zepsował".

Jeźdźcy Apokalipsy gnają przez Europę

Po zakończeniu dymitriad i wojny z Moskwą lisowczycy zostali bez środków do życia. Paweł Jasienica napisał: „Na ogromnych, objętych wojną obszarach carstwa założona została wyższa uczelnia rozboju i zdziczenia. Wychowankowie jej utracili z czasem pole popisu nad Wołgą, powrócili na łono ojczyzny (...)". I zaczęli łupić i pustoszyć ziemie Rzeczypospolitej, przede wszystkim na Wołyniu. Król Zygmunt III prowadził dwuznaczną grę. Oficjalnie lisowczyków nie popierał, a nawet ich zwalczał. Jednocześnie rwał się do pomocy Habsburgom, którym od dawna chciał przehandlować tron polski i którzy dopiero co uwikłali się w konflikt, który przeszedł do historii jako wojna trzydziestoletnia, a na to nie godził się sejm. Władca wpadł więc na pomysł, jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – postanowił wysłać na pomoc cesarzowi lisowczyków, którzy nie byli oficjalnie żołnierzami Rzeczypospolitej. Aby zachować pozory neutralności, Zygmunt III zwerbował ich za pośrednictwem przebywającego w Rzeczypospolitej magnata węgierskiego Jerzego Hommonaia. Lisowczycy w listopadzie 1619 r. przeszli przez Przełęcz Dukielską i, posuwając się na południe, wkroczyli do Siedmiogrodu, prowadząc działania dywersyjne i łupiąc kraj. Celem było odciągnięcie władcy Siedmiogrodu Bethlena od Wiednia, który ten oblegał. Na drodze lisowczyków stanął siedmiotysięczny korpus Jerzego I Rakoczego. W dwudniowych starciach (22–23 listopada) polscy elearzy w bitwach pod Humiennem i Zavadą rozgromili Węgrów. Porażka Rakoczego miała wielki wpływ na decyzję Gabora Bethlena o wycofaniu się spod Wiednia, choć decydującym czynnikiem była zapewne dziesiątkująca szeregi jego armii zaraza. Tak zwana pierwsza odsiecz wiedeńska zakończyła się pełnym sukcesem – lisowczycy opłacani z prywatnej szkatuły polskiego króla uratowali Habsburgów, choć, niestety, nie był to sukces zgodny z polską racją stanu.

Powrót lisowczyków do kraju znaczyły mordy i pożoga. Szpieg biskupa poznańskiego Andrzeja Opalińskiego donosił: „Szli, łupiąc, paląc, ścinając, mordując, nikomu, nawet i małym dzieciom, nie przepuszczając i choć się im niektóre miasteczka poddały, tedy wiary nie strzymawszy, pobili, posiekli, wyłupili". Plądrowania nie zaprzestali także po przekroczeniu granicy, obracając w perzynę „cały szlak podgórski, nie czyniąc różnicy między dobrami królewskimi, duchownymi i szlacheckimi". W drugiej połowie stycznia 1620 r. wojsko koronne pod dowództwem Stanisława Koniecpolskiego rozbiło lisowczyków pod Miechowem. Celowo jednak nie zadano im dużych strat. Część żołnierzy – prawdopodobnie grupę Walentego Rogawskiego – wcielono do wojska koronnego, resztę pod Jaroszem Kleczkowskim zmuszono do przejścia na Śląsk, gdzie ponownie mieli służyć cesarzowi. Od tej chwili lisowczycy nigdy nie działali już jako jeden zwarty pułk, ale walczyli na różnych frontach pod różnymi dowódcami.

8 listopada 1620 r. wojska cesarza Ferdynanda II rozgromiły walczących o niepodległość Czechów pod Białą Górą. I w tej bitwie poważną rolę odegrali lisowczycy, którzy zdobyli aż 20 czeskich chorągwi. W następnych latach walczyli m.in. w wojnach Rzeczypospolitej z Turkami (bitwy pod Cecorą i Chocimiem) i Szwedami o Pomorze, przyczyniając się np. do zwycięstwa w ważnej bitwie pod Czarnem w 1627 r. Najczęściej jednak wracali na służbę cesarską, a ich waleczności i bezwzględności doświadczyli na własnej skórze m.in. Włosi w Lombardii, Ligurii i Wenecji oraz Francuzi w Lotaryngii, Pikardii i Szampanii.

Co hultaj, to lisowczyk

Sam fakt, że lisowczycy żyli z grabieży, nikogo w tamtych czasach nie dziwił. Tak robili nawet żołnierze regularnych armii. Również opowieści o ich nadzwyczajnej brutalności i bezwzględności są zapewne nieco przesadzone i wcale nie wyróżniają się jakoś mocno na tle epoki. Na pewno nietypowe było jednak to, że co rusz łupili swoje ziemie ojczyste. Dlatego, począwszy od 1623 r., polski sejm wydawał kolejne ustawy przeciw „nawalney domowey swywoli". Jedna z nich wprost mówiła, że: „kto by był bainitem, a takiego zabił, eo ipso od bannicyi wolen będzie". W Rzeczypospolitej rozpoczęło się prawdziwe polowanie na lisowczyków, a potoczna opinia „Co hultaj, to lisowczyk" pociągała za sobą oskarżenia elearów również o te zbrodnie, z którymi nie mieli nic wspólnego. Dopiero sejm ze stycznia 1625 r. dał części z nich szansę powrotu na łono społeczeństwa szlacheckiego. Droga do odkupienia wiodła przez służbę w armii Rzeczypospolitej. I takie powroty były masowe – jak obliczył Jan Wimmer, w roku 1624 r. wojsko kwarciane stacjonujące na Ukrainie liczyło 2300, a rok później już 4700 żołnierzy.

Lisowczycy łupili Europę niemal bez przerwy przez kilkanaście lat. Zostały po nich mrożące krew w żyłach opowieści, słynny obraz Rembrandta „Jeździec polski", a z polskiego punktu widzenia poczucie zmarnowanej szansy. Pomijając daninę krwi w walkach z Turkami czy Szwedami na Pomorzu, lisowczycy walczyli niemal cały czas na obcych frontach, realizując obce cele. „Najwybitniejszych, a zwłaszcza Aleksandra Józefa Lisowskiego, wyróżniała ciekawość świata, podobieństwo do tych, którym za ciasno było w domu i Ojczyźnie, do odkrywców lądów, które potem zatapiali w morzu krwi i łez ich mieszkańców – pisze Henryk Wisner w monografii „Lisowczycy". – Różniło, że gdy Anglicy, Hiszpanie czy Holendrzy przysparzali bogactwa także własnemu krajowi, budowali czy umacniali zręby jego potęgi, trud lisowczyków okazał się dla Rzeczypospolitej jeśli nie szkodliwy, to bezowocny".

Żołnierze niezrównani, łotry gorsze od diabła" – tak scharakteryzował lisowczyków Paweł Jasienica. I dorzucił jeszcze jedno trafne określenie: „konni piraci". Ogólnie rzecz biorąc, byli formacją polskiej lekkiej jazdy w typie kozackim, ale tak naprawdę tworzyli coś w rodzaju bractwa wojennego, żyjącego z wojaczki i zdobywanych łupów. „Nie było w Rzeczypospolitej, a pewnie i w Europie, narodu, którego by lisowczycy nie bijali, nie obdzierali i nie krzywdzili" – to ponownie cytat z dzieła Jasienicy o Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Złą sławą cieszyli się od początku swego istnienia. Po ich krwawych „występach" podczas wojny trzydziestoletniej matki w Czechach przez kilka pokoleń straszyły lisowczykami swoje niesforne dzieci. Niemcy nazywali ich dobitnie Teufel, czyli diabłami, a i w polskiej historiografii i tradycji ustnej byli przedstawiani raczej w ponurym świetle.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie