Żołnierze niezrównani, łotry gorsze od diabła" – tak scharakteryzował lisowczyków Paweł Jasienica. I dorzucił jeszcze jedno trafne określenie: „konni piraci". Ogólnie rzecz biorąc, byli formacją polskiej lekkiej jazdy w typie kozackim, ale tak naprawdę tworzyli coś w rodzaju bractwa wojennego, żyjącego z wojaczki i zdobywanych łupów. „Nie było w Rzeczypospolitej, a pewnie i w Europie, narodu, którego by lisowczycy nie bijali, nie obdzierali i nie krzywdzili" – to ponownie cytat z dzieła Jasienicy o Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Złą sławą cieszyli się od początku swego istnienia. Po ich krwawych „występach" podczas wojny trzydziestoletniej matki w Czechach przez kilka pokoleń straszyły lisowczykami swoje niesforne dzieci. Niemcy nazywali ich dobitnie Teufel, czyli diabłami, a i w polskiej historiografii i tradycji ustnej byli przedstawiani raczej w ponurym świetle.
Walczyli przede wszystkim dla siebie; choć służyli różnym panom i do różnych celów byli wykorzystywani. Niestety, zazwyczaj niezbyt chwalebnych i pożytecznych dla Rzeczypospolitej. Lisowczyków „wymyślił" w 1614 r., pod koniec wojny z Moskwą, hetman Jan Karol Chodkiewicz. Pieniędzy na wojnę jak zwykle brakowało, hetman postanowił więc wykorzystać nieregularne oddziały wojska działające na terenie Rosji w czasie niedawnych dymitriad, ale bez obciążania skarbu Rzeczypospolitej – wynagrodzeniem tych bitnych żołnierzy miały być wyłącznie łupy wojenne. W tym celu sięgnął po oficera, którego dobrze znał i z którym, co ciekawe, dotychczas miał raczej na pieńku – pułkownika Aleksandra Józefa Lisowskiego herbu Jeż. To od nazwiska tego wybitnego dowódcy i awanturnika zarazem formacja ta wzięła swe późniejsze miano.
Na usługach samozwańców
Przywódca lisowczyków pochodził z niezamożnej szlachty i od najmłodszych lat przejawiał talenty wojskowe. Władać szablą uczył się najpierw na służbie u hospodara mołdawskiego Jeremiego Mohyły, potem zaciągnął się do husarii walczącej w Inflantach ze Szwedami. Lisowski nie był jednak skory do patriotycznych uniesień i narażania życia w imię idei. Kiedy tylko Rzeczpospolita zaczęła zwlekać z wypłatą żołdu, odłączył się od korpusu hetmana Chodkiewicza, a za sobą pociągnął 200 podobnych sobie buntowników. Zawiązali konfederację wojskową i wspólnie zaczęli łupić ziemie Kurlandii. Polski wódz naczelny z dużym zaangażowaniem polował na Lisowskiego, ale udało mu się jedynie sprawić, że sejm ogłosił go infamisem, czyli człowiekiem wyjętym spod prawa. Niezrażony tym Lisowski wziął jeszcze udział w rokoszu Zebrzydowskiego, a w 1607 r. zaangażował się w moskiewską wojnę domową, służąc kolejnym łże-Dymitrom. Ponieważ wyróżniał się niezwykłym talentem wojskowym, jak magnes przyciągał podobnych sobie straceńców i awanturników. Kilkutysięczny oddział grabił, palił i pustoszył, ale przy okazji wykonywał wiele pożytecznych zadań dla pierwszego, a potem drugiego, Dymitra Samozwańca. Kiedy do wojny o tron carów włączyli się oficjalnie Zygmunt III i Rzeczpospolita, Lisowski bez wahania przeszedł do obozu królewskiego, dzięki czemu zdjęto z niego wyrok infamii. W końcu zasłużył się na tyle, że to właśnie jemu hetman Chodkiewicz polecił zrealizować wspomniany pomysł „wojska królewskiego bez żołdu". Lisowski werbowanych przez siebie awanturników ponoć zachęcał do służby następującymi słowy: „(...) Natrzeć zuchwale, kiedy trzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić, nieprzyjaciela zaskoczyć, oto dzieło wasze. (...) Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć, miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu, to odtąd jedynem zatrudnieniem waszem".
W 1615 r. żołnierze Lisowskiego ruszyli spod Briańska, walcząc z Rosjanami, gdzie się da, i łupiąc, kogo się da. Zdarzały się także porażki, ale oddział nigdy nie został całkowicie rozbity. Lisowski potrafił zmobilizować swoich żołnierzy w najtrudniejszych sytuacjach. „Zaskoczony raz w nocy na kwaterach przez siły kilkakroć większe, nie dał się swym zabijakom nawet ubrać. Bosych i półnagich wsadził na nieosiodłane konie, poprowadził do wściekłej szarży i wygrał" – czytamy u Pawła Jasienicy. Słynny rajd Lisowskiego przez Wiaźmę, Suzdal, Kołomnę, Tułę, tereny na północ od Moskwy po górny bieg Wołgi przeszedł do annałów wojskowości. Była to także wyprawa pełna przygód, która obrosła wieloma legendami, takimi jak np. ta ze Złotą Babą w roli głównej. Ponoć lisowczycy, błąkając się po północnych rubieżach Rosji, natknęli się na świątynię tej legendarnej bogini czczonej przez Słowian w czasach pogańskich, strzeżoną przez potwory. Nie ulękli się ich jednak, piekielnych cerberów usiekli, a złoty posąg zrabowali.
Lisowski w czasie swoich wypraw zdobył taką sławę, że na sam dźwięk jego imienia całe kolumny wojska moskiewskiego rozbiegały się w panice, a mieszkańcy wsi i miasteczek kryli się w lasach. Jego gwiazda zgasła równie nagle, jak rozbłysła – w 1616 r. zmarł w obozie pod Starodubem. Formacja, którą stworzył, jej tożsamość i sposób walki przetrwały jednak śmierć dowódcy, a jego byli podkomendni sami obrali nowego – pułkownika Stanisława Czaplińskiego. Pod jego komendą ponownie wyruszyli w głąb Rosji, zajmując m.in. Mieszczersk, Kozielsk, docierając aż do Astrachania i bijąc w 1617 r. pod Kaługą armię księcia Dymitra Pożarskiego. Po śmierci pułkownika Czaplińskiego w 1618 r. dowództwo przejął Walenty Rogawski, który z powodzeniem prowadził działania wojenne na terytorium wroga aż do 1619 r. i podpisania traktatu pokojowego między Rzecząpospolitą i Moskwą. Niewykluczone, że lisowczycy pod koniec kampanii moskiewskiej dotarli nawet w pobliże Oceanu Arktycznego. Jeden z nich – Jarosz Kleczkowski – zapisał w pamiętniku: „Nie chybiły nas lodowatego morza niewczasy (...). Nadciągnęliśmy kędy dla pochopu i pędu wpadających rzek lód się druzgotać poczynał... który grzmot i zgrzyt lodów kruszących się słyszeliśmy z daleka na kilka mil".