Znamienne, że ostatnią rolą telewizyjną, jaką zagrał Roman Wilhelmi, była tytułowa postać ze sztuki Eugene'a Ionesco „Król umiera, czyli ceremonie". Ten spektakl TV w reżyserii Józefa Czerneckiego po raz pierwszy pokazano 21 lutego 1991 r., a aktorowi na scenie towarzyszyli: Henryk Machalica, Barbara Brylska, Magdalena Zawadzka i Ryszarda Hanin. Oto gdy król Bérenger słyszy, że wkrótce umrze, lekceważy tę wiadomość. Wydaje mu się wręcz, że samą siłą woli może odsunąć ten moment w odległą przyszłość. Ale śmierć nadejdzie szybko...
Jeszcze tego samego roku Wilhelmi trafił do szpitala – lekarze zdiagnozowali nieuleczalnego raka wątroby. Aktor nie przyjmował tego do wiadomości, nie chciał uwierzyć, że w wieku 55 lat jest śmiertelnie chory. W książce Marcina Rychcika „Roman Wilhelmi. Biografia" (Axis Mundi 2015) Henryk Talar tak wspominał ich ostatnie spotkanie: „Roman, jak zwykle dobrze usposobiony, przywitał mnie w swoim stylu: »Heniuś, popatrz – Romuś ma zapisany kalendarz na najbliższe dwa lata. A ty? Pokaż swój!«. Nie chwalił się, raczej umacniał psychicznie. Opowiadał o propozycjach, które otrzymał, o rolach, które czekają na niego. I im dłużej mówił, tym bardziej cichł mu głos. Walczył o siebie, wierzył, że wyzdrowieje, ale też dopuszczał myśl, że może być inaczej. Dopiero wtedy w szpitalu zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo bił się o siebie i jak się eksploatował. Do tej pory traktował życie, jakby nigdy nie miało się skończyć. Otwarty kalendarzyk i jego słowa znaczyły, że jeszcze walczy, upewnia się, że to jeszcze nie koniec i daje sobie jeszcze jedną szansę. (...) Następnego dnia rano Romek nie żył". Był 3 listopada 1991 r.
Chłopak z Poznania
Miał na koncie blisko 170 ról w teatrze, kinie i telewizji. I w każdą z granych przez siebie postaci angażował się bez reszty. Nie potrzebował przy tym naukowych interpretacji literackich pierwowzorów czy wiedzy o autorze, za to zawsze domagał się szczegółowych wskazówek od reżysera, jak ma budować swoją postać. Przez całą zawodową karierę brakowało mu pewności siebie, nieustannie dążył do perfekcji, często na scenie „szarżował", a i tak zarówno w kinie, jak i teatrze przesłaniał sobą innych aktorów – nieustannie z nimi konkurował. Kazimierz Kutz tak go wspominał: „Wiedział, że i tak będzie lepszy, gdy postać zaleje swoją lawą, wypełni swoim temperamentem, swoją radością grania. Był zjawiskiem wyjątkowym". Z kolei aktorka Barbara Wrzesińska w książce Rychcika tak go portretuje: „Na zawsze pozostał łatwowierny, naiwny i próżny – jak dziecko. Nawet gdy mocował się ze sobą, ulegał słabościom, »szedł w Polskę« – było to zawsze bezbronne i dziecinne. Diabeł i anioł w nim mieszkali".
Już od najmłodszych lat trudno go było okiełznać. Urodził się 6 czerwca 1936 r. w Poznaniu, w mieszczańskiej, katolickiej rodzinie bez tradycji aktorskich, jako najstarszy z trzech synów Zdzisława i Stefanii Wilhelmich. Role w rodzinie były jasno określone: „Matka była głównodowodzącą, a ojciec – zaopatrzeniowcem. Ona była postacią dominującą, ale jednocześnie manifestowała przed nami, że najważniejszą osobą w rodzinie jest ojciec, bo to on zarabia na nasze utrzymanie. (...) Była surowa, konsekwentna i sprawiedliwa. Nie mówiła tego, ale czuło się, że nas ogromnie kocha. Była kobieca, zawsze zadbana i elegancka. Była też zaborcza, żądająca respektu (...) jednak ona była mi najbliższa". W przyszłości druga żona aktora Marika Kollar-Wilhelmi tak podsumuje jego uwielbienie dla matki: „Myślę, że Roman sporo po niej odziedziczył: nieprawdopodobną witalność, niezmierną i egzaltowaną radość życia, nieustanny niepokój, skłonność do ekscytacji, żar w spojrzeniu".
„Czekając na Godota” w warszawskim Teatrze Ateneum (1971 r.). Od lewej: Wiesław Michnikowski, Roman Wilhelmi i Zbigniew Zapasiewicz