Z przylądka Canaveral na Florydzie 16 lipca 1969 roku wystartowała rakieta Saturn V. Cztery dni później astronauta Neil Armstrong przekazał na Ziemię kodowaną informację: „Orzeł wylądował”. Lądownik Apollo 11 z Armstrongiem i Edwinem Aldrinem na pokładzie osiadł w księżycowej niecce zwanej Morzem Spokoju. Pilot Michael Collins został w module dowodzenia krążącym po orbicie.
Dalszy ciąg zna każde amerykańskie dziecko. 21 lipca o 2.56 czasu Greenwich Armstrong zszedł z drabinki lądownika i wypowiedział historyczne zdanie: „To mały krok człowieka, ale wielki skok ludzkości”. Następnego dnia razem z Aldrinem zatknęli w księżycowym gruncie amerykańską flagę, zebrali 21,7 kg kamieni, piasku i pyłu, przeprowadzili pomiary wiatru słonecznego, zrobili zdjęcia, zainstalowali sejsmometry oraz odbłyśnik laserowy do pomiarów astronomicznych. Ustawili też tabliczkę: „W tym miejscu ludzie z planety Ziemia pierwszy raz stanęli na Księżycu, lipiec A.D. 1969. Przybyliśmy w pokoju”. Po 21 godzinach wrócili na orbitę, a 24 lipca Apollo 11 wodował 1460 km na południowy zachód od Hawajów.
Ojcem amerykańskiego programu księżycowego był Wernher von Braun – konstruktor rakiet V-2, które zabiły 12 685 mieszkańców Londynu, Antwerpii i Liège oraz zniszczyły 33 700 budynków. Kosztowały też życie zatrudnionych przy produkcji kilkunastu tysięcy robotników przymusowych i więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Von Braun był członkiem NSDAP, Sturmbannführerem SS i kawalerem Krzyża Rycerskiego Wojennego Krzyża Zasługi, ale dla Amerykanów ważniejsze od jego moralnych wyborów okazały się wiedza i zdolności. W 1945 roku fizyk wraz ze 126 najbardziej utalentowanymi pracownikami Wojskowego Instytutu Badawczego i Zakładów Doświadczalnych w Peenemünde został przewieziony do USA. Służby specjalne wybieliły naukowcom życiorysy, armia zaś umieściła ich w Fort Bliss niedaleko El Paso, gdzie zaczęli konstruować rakiety dla nowych pracodawców.
Obecność Niemców w USA wyszła na jaw przypadkowo ponad rok później, za sprawą artykułu w gazecie „El Paso Herald-Post”: „Amerykańskie jedzenie nie ma smaku – mówi niemiecki fizyk rakietowy nielubiący gumowych kurczaków”. Główny inżynier projektu Hermes, Walther Riedel, żalił się reporterom, że „wszystko jest smażone, a chleb po przekrojeniu wygląda i smakuje jak bawełna”. Nie pasowały mu sztucznie aromatyzowane napoje gazowane ani „tekturowe sałatki”. Przyznał też, że jego „ukochana gotowana ryba to nieosiągalne marzenie”.
Przeciw obecności von Brauna i jego ludzi w Ameryce zaprotestował Albert Einstein i inni intelektualiści, ale armia nie miała zamiaru pozbywać się naukowców z hitlerowskim rodowodem.
W 1955 roku von Braun został dyrektorem Wydziału Badań i Rozwoju Wojskowej Agencji Pocisków Balistycznych. W serii artykułów publikowanych na łamach tygodnika „Collier’s” popularyzował ideę wyprawy na Księżyc i założenia tam amerykańskiej bazy wojskowej. Władzom proponował też bardziej realistyczne koncepty – np. rakiety do wynoszenia satelitów – ale polityków interesowały jedynie doskonalsze pociski bojowe. Sytuacja zmieniła się 4 października 1957 roku, gdy Rosjanie umieścili na orbicie Sputnik 1. Sygnał satelity odbierany co 96 minut przez amerykańskich radioamatorów i odtwarzany przez media, w uszach prezydenta Dwighta Eisenhowera brzmiał jak tykanie bomby zegarowej.
Amerykanom udało się powtórzyć sukces ZSRR cztery miesiące później. Skonstruowana pod kierunkiem von Brauna rakieta typu Jupiter-C wyniosła satelitę Explorer 1 na wysokość 2,5 tys. km.
29 lipca 1958 roku Kongres powołał NASA, a wkrótce potem von Braun został szefem Centrum Lotów Kosmicznych imienia George’a C. Marshalla. Rozpoczął się wyścig kosmiczny. Przywódcom rywalizujących mocarstw nie chodziło już tylko o ulepszanie pod przykrywką badań naukowych rakiet przeznaczonych dla wojska. Każdy z dużych chłopców chciał mieć fajniejsze zabawki niż rywal.
Wystrzelenie Sputnika 1 przez wrogie mocarstwo godziło w narodową dumę Amerykanów. Władze federalne przeprowadziły kosztowną reformę szkolnictwa i zwiększyły budżetowe dotacje dla naukowców. Następca Eisenhowera, John F. Kennedy, początkowo uważał jednak, że lansowany przez von Brauna lot na Księżyc to przedsięwzięcie zbyt drogie. Zmienił zdanie po tym, jak Jurij Gagarin okrążył Ziemię. Oświadczył, że Ameryka musi doścignąć i prześcignąć Sowietów. Ruszył projekt Apollo. Eksperymenty, prace konstrukcyjne i próby trwały osiem lat.
Skonstruowana przez von Brauna rakieta Saturn V, która poleciała na Księżyc – choć większa i potężniejsza niż V-2 – oparta była na tych samych założeniach technicznych.
Do lotów Apollo zakwalifikowało się 33 Amerykanów; 18 dotarło na orbitę Księżyca, 12 stanęło na jego powierzchni. Stanowili elitę elit – liczyła się wytrzymałość fizyczna i psychiczna, odwaga, inteligencja oraz umiejętność radzenia sobie w sytuacjach bez precedensu. Dlatego każdy z nich był do pewnego stopnia nieobliczalny. Gdyby kandydatów oceniano według późniejszych standardów, prawdopodobnie nigdy nie polecieliby w kosmos. Po wyczynach, które zapewniły im nieśmiertelność, powrót do szarej rzeczywistości był trudny.
Edwinowi „Buzzowi” Aldrinowi chorobliwie ambitny ojciec suszył głowę, że to Armstrongowi przypadł honor zatknięcia na Księżycu gwiaździstego sztandaru. Aldrin dostał pracę w wydziale prasowym NASA i stopniowo się staczał. Przez sześć lat pił niemal bez przerwy. „Niektórzy mają wrodzone skłonności do nałogów. Moje wymknęły się spod kontroli” – przyznał w autobiografii. Leczył się z depresji, a w roku 2007 zrobił sobie operację plastyczną. Żartował, że „kosmiczne przeciążenia spowodowały zwis szczęki wymagający natychmiastowej interwencji lekarzy”.
Sam w 2002 roku uszkodził szczękę Bartowi Sibrelowi – głosicielowi teorii spiskowej, według której Apollo 11 nigdy nie wylądował na Księżycu. Sibrel, udając producenta programu telewizyjnego dla dzieci, ściągnął astronautę do hotelu w Beverly Hills. Ustawił ekipę filmową przed wejściem, zaczekał na Aldrina, po czym niespodziewanie wyciągnął Biblię, żądając, by „tchórz, oszust i złodziej” przysiągł, że misja nie została sfingowana. Kiedy dostał w zęby, wezwał policję, ale ta uznała, że 72-letni Aldrin został sprowokowany, i nie przekazała sprawy prokuraturze. Nawiasem mówiąc, astronauta jest człowiekiem głęboko religijnym. Za jego sprawą pierwszy posiłek człowieka na Księżycu był komunią przyjętą w obrządku prezbiteriańskim, czyli pod dwiema postaciami.
Natomiast James Irwin z misji Apollo 15, ósmy człowiek, który stanął na Srebrnym Globie, dopiero tam przeżył iluminację. Poczuł obecność Boga i rok później został duchownym. Założył ekumeniczny kościół High Flight (Wysoki Lot), organizujący wycieczki do Izraela i innych miejsc opisanych w Biblii. Kilkakrotnie podejmował próby odszukania arki Noego na górze Ararat w Turcji. W 1984 roku znalazł tajemnicze drewniane szczątki, ale radość okazała się przedwczesna. Archeologowie zidentyfikowali je jako stare połamane narty. „Widać Bóg nie chce, abyśmy odnaleźli arkę” – podsumował Irwin daremne wysiłki.
Edgar Mitchell (szósty na Księżycu, misja Apollo 14) wybrał inną drogę ku prawdzie. Zawsze uznawany za zbuntowanego intelektualistę i wolnomyśliciela, wywołał zdumienie szefów, przeprowadzając w kosmosie nieuzgodniony z nimi eksperyment telepatyczny. Próba nawiązania łączności z Ziemią zawiodła, lecz niezrażony Mitchell nadal zgłębiał tajniki okultyzmu. Ufundował Instytut Nauk Noetycznych, prowadził wykłady z „wiedzy o świadomości” i pisał książki o parapsychologii. Twierdzi, że raka nerek wyleczył mu na odległość nastoletni cudotwórca mieszkający w Vancouver. Zdaniem astronauty rząd USA ukrywa przypadki lądowania UFO, a naukowcy od dawna badają zwłoki kosmitów w tajnych ośrodkach, między innymi w osławionej Strefie 51 w stanie Nevada.
Mitchell uważa, że każdy, kto dotknął stopą Srebrnego Globu, przeszedł nieodwracalną metamorfozę. Potwierdza to Alan Bean z Apollo 12, którego zdaniem astronauta jest jak ułaskawiony w ostatniej chwili skazaniec – przeżywa własną śmierć. – Lęku, którego doświadczasz w próżni, nie można porównać z żadnym innym – tłumaczy. – Jesteś całkowicie bezsilny. Jeśli nawali komputer albo pęknie iluminator, nie możesz zrobić nic.
Bean wrócił na orbitę tylko raz, po czym uznał, że wystarczy mocnych wrażeń. Został artystą. Maluje księżycowe pejzaże, czarne przestrzenie z pobłyskującymi w oddali planetami, astronautów w próżniowych skafandrach zagubionych na martwych płaszczyznach obcych światów. I jak wszyscy koledzy tęskni.
Według sondażu Public Policy Polling z kwietnia 2013 roku, w lądowanie Apolo 11 na Księżycu nie wierzy 7 procent Amerykanów, a 5 proc. nie ma pewności, czy nastąpiło. To i tak lepiej niż latach 70., gdy nie wierzył lub wątpił co piąty obywatel USA.
Wyznawcy spiskowej teorii najczęściej zwracają uwagę na to, że na zdjęciach amerykańska flaga zatknięta przez Armstronga i Aldrina łopotała, a przecież Księżyc nie ma atmosfery. Wyjaśnienie jest proste: fałdy zrobiły się w czasie transportu, zaś płótno zostało usztywnione poziomym drążkiem, by nie zwisało bezwładnie pod wpływem grawitacji. À propos tej ostatniej – niedowiarki pytają, czemu astronauci nie skakali wyżej, mimo ciążenia sześciokrotnie mniejszego niż ziemskie. NASA odpowiada, że mieli zakaz, bo niefortunny upadek mógł się skończyć rozerwaniem skafandra. A dlaczego lądownik nie zostawił głębokich śladów? Bo choć na Ziemi ważył 17 ton, to na Księżycu – przy niższym ciążeniu i częściowo opróżnionych zbiornikach – zaledwie 1,2 tony.
Podobnie łatwe do obalenia są inne argumenty, na przykład ten, że klisze fotograficzne nie wytrzymałyby temperatury 250 stopni Celsjusza. Tak bardzo rozgrzewa się za dnia tylko księżycowy grunt. A brak atmosfery skutkuje tym, że ciepło nie jest przekazywane wyżej – próżnia to izolator idealny. Astronauci lądowali w czasie dnia księżycowego i dlatego na zdjęciach nie ma gwiazd. Na ziemi też ich w dzień nie widać, prawda?
Niedowiarki twierdzą, że fotomontażem jest słynne – zrobione przez Armstronga – zdjęcie, na którym jego sylwetka odbija się w osłonie hełmu Aldrina. Bo czemu – mówią – nie widać, by trzymał aparat? To już naprawdę rozczulająca naiwność. Astronauci nie podnosili przecież aparatów do oka przy każdym zdjęciu, jak turyści pod piramidami – były wmontowane w skafandry.
Maniacy doszukali się na jednym z uwiecznionych przez Armstronga i Aldrina kamieni litery C, wskazującej ponoć, że był rekwizytem. A to miałoby znaczyć, że filmowe zapisy wyprawy powstały w studiu na Ziemi. Jedni twierdzą, że NASA zbudowała makietę Księżyca w Strefie 51, inni, że w Hollywood. Zdaniem tych drugich reżyserskiego talentu użyczył władzom Stanley Kubrick, twórca kultowej „Odysei kosmicznej” z roku 1968, producentem był Walt Disney, a scenariusz napisał nestor fantastyki naukowej Arthur C. Clarke.
Gdyby lądowanie na Księżycu faktycznie zostało sfingowane, rząd musiałby nakłonić do milczenia około 400 tysięcy osób, które w ciągu 10 lat pracowały przy projekcie Apollo. Tyle że sfingowane być nie mogło. Nawet jeśli filmowcy stworzyliby fikcję uwzględniającą wszystkie parametry fizyczne środowiska, nie zdołaliby przekonwertować trwającego 69 minut (123 tysięcy klatek) zapisu optycznego na telewizyjne wideo o formacie 4:3 bez widocznych skoków obrazu i mikrouszkodzeń taśmy. Po prostu nie istniały komputery do obróbki obrazu. Film montowało się na stole przy użyciu nożyczek i kleju. Amerykanie dysponowali technologią umożliwiającą lot Apollo 11, nie mieli jednak technicznych możliwości zainscenizowania wyprawy.
Tekst ukazał się w „Newsweeku” w lipcu 2014 roku