Rozmowa
Grób Szymona z Będzina (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Wyborcza.pl)
Grób Szymona z Będzina (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Wyborcza.pl)

W marcu 2010 roku grupka nastolatków z Cieszyna dostrzega w stawie rybnym na granicy miasta kolorowy kształt przypominający lalkę. Strażacy wyciągają na brzeg ciało chłopca, który, jak się potem okaże, zmarł w wyniku wewnętrznego krwotoku spowodowanego uderzeniem w brzuch. Kiedy opadnie medialna burza, policjanci jeszcze przez dwa lata będą próbowali poznać tożsamość bezimiennego dziecka, nazwanego przez tabloidy Aniołkiem, zanim dowiedzą się, że jest nim dwuletni Szymon z Będzina. Swoim kryminałem non fiction "Był sobie chłopczyk" reporterka Ewa Winnicka wraca do tej głośnej sprawy, by zbadać, odtworzyć i zrozumieć przyczyny wydarzeń, które doprowadziły do śmierci dziecka z rąk rodziców i pozwoliły im tak długo ukrywać ten fakt przed otoczeniem.

Anna Sańczuk:

W twojej książce jest takie zdanie wypowiedziane przez jednego z policjantów: "dwulatek nie jest bytem oczywistym". Co to znaczy?

Ewa Winnicka:

To znaczy, że dwulatek jest, a zaraz może już go nie być i nie zostawia po sobie żadnych śladów. Znika, a system państwowy, społeczny i rodzinny tego nie wychwytuje. W tym przypadku dwa lata trwał proces odnajdywania tożsamości chłopca, i to mimo zaangażowania kilkuset policjantów. Był taki moment, że cała Polska szukała rodziców tego małego chłopczyka, którego ciało ktoś porzucił w stawie.

Będzin. Budynek, przy ul. Piłsudskiego 8, w którym mieszkała matka Szymona (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta)

To jedna z tych historii, które wstrząsają najbardziej - o dzieciach, które stały się ofiarami ze strony najbliższych.

- To właśnie najbliżsi ludzie najczęściej krzywdzą dzieci. Nie mityczny zboczeniec nie wiadomo skąd, ale osoby, do których dziecko chciałoby mieć zaufanie.

Dlaczego właśnie przypadek Szymona skłonił cię do napisania książki? Podobnych zdarzeń było w Polsce ostatnimi laty sporo, wręcz przerażająco wiele. Wspominasz zresztą w książce o tej najgłośniejszej - sprawie mamy Madzi z Sosnowca.

- Oprócz tego, że ktoś pozbawił tego chłopca życia, to jeszcze odebrał mu godność. Nie wyrzuca się ciała człowieka na śmietnik.

Poza tym, kiedy to się wydarzyło, miało się urodzić moje młodsze dziecko. Cała rodzina czekała, dzwonili znajomi, dziadkowie... Właśnie wtedy wszystkie media zaczęły żyć historią chłopca, którego nikt nie szukał. Ani w Polsce, ani w Europie, nigdzie.

Moje dziecko uczyło się mówić, chodzić, a tamten chłopiec wciąż pozostawał bezimienny. Wracało to do mnie, ale dopiero kiedy sprawa została rozwiązana, a ja okrzepłam w macierzyństwie, byłam w stanie się tym zająć, udźwignąć to psychicznie. Oba miejsca związane z tą historią: Cieszyn i Będzin, są mi bliskie. Urodziłam się w Sosnowcu, kilka kilometrów od Będzina, w tej samej aglomeracji połączonej liniami tramwajowymi. Kiedy pojawiła się informacja, że aresztowano rodziców chłopca na ulicy Piłsudskiego, wiedziałam, gdzie ta ulica się znajduje. Blisko Cieszyna mieszka część mojej rodziny. Wielokrotnie przejeżdżałam obok stawu, gdzie znaleziono dziecko.

Ta historia chodziła za tobą.

- Nie byłam w stanie przestać o niej myśleć. Jak to jest możliwe, że w naszym prorodzinnym kraju przez dwa lata nikomu nie brakuje kilkulatka, który nagle zniknął? Na to pytanie chciałam odpowiedzieć. Przecież on miał krewnych, babcię, u której przesiadywał na kolanach, sąsiadów, lekarzy w przychodni, pracowników socjalnych odwiedzających rodzinę. Jak się potem okazało, to dziecko miało wokół siebie całą armię ludzi, a nikt nie upomniał się o nie, kiedy żyło i mogło być w niebezpieczeństwie. Nikt też nie zauważył jego zniknięcia. Wszyscy je wyparli.

Cieszyn, grób Szymona (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta)

Takie sprawy wzbudzają ogromne emocje, media to jeszcze nakręcają. A ty piszesz o tym z dystansem, relacjonujesz kolejne etapy sprawy "na chłodno". Dlaczego?

 - Długo zastanawiałam się, jak opisać tę historię, bo nie lubię czułostkowości. Lektura akt sądowych naprowadziła mnie na zdystansowany, oszczędny język. Ta historia nie wymaga wyrafinowanej formy. Unikałam publicystyki, bo zależy mi, żeby ta książka uruchomiła czytelnika, żeby on sam odpowiedział na kilka pytań. Tak jak ja sobie próbowałam odpowiedzieć. Na przykład, co się dzieje za ścianą? Do jakiego stopnia powinniśmy liczyć na pomoc społeczną? Jakie są granice jej ingerencji w rodzinę, skoro coraz częściej wygrywa u nas narracja, że w sprawie dziecka rodzice wiedzą najlepiej? To jest oczywiście generalnie prawda - rodzina jest dla dziecka najważniejsza, ale też w rodzinie dochodzi do wielkiej liczby krzywd i przestępstw. Muszą więc istnieć zabezpieczenia.

W twojej książce widzimy konsekwencje podejścia, według którego sprawy rodziny pozostawiamy rodzinie i się nimi nie interesujemy. Bardzo często pojawia się tam zdanie: "A mnie to akurat nie interesowało". Tak mówi co druga osoba z otoczenia rodziców Szymona: proboszcz, sąsiedzi, dziadek mieszkający w innej miejscowości.

- Dla mnie uderzające było też to, na co zwracają uwagę pracownicy socjalni i ludzie, którzy wspomagają wieloproblemowe rodziny. A mianowicie, że małe skrzywdzone dziecko wywołuje w nas współczucie, a naćpany nastolatek, który z kijem bejsbolowym biega po osiedlu, wzbudza już tylko agresję i pragnienie wyizolowania go ze społeczeństwa. Bez zrozumienia, że kilka lat wcześniej to był właśnie taki mały chłopiec, który płakał za ścianą tłuczony przez rodzica i nikt tego nie zauważył. I że on po prostu się nie nauczył reagować inaczej - teraz z problemami, które niesie rzeczywistość, radzi sobie agresją.

Czytałaś akta, rozmawiałaś z policjantami, dotarłaś też do rodziny i otoczenia Szymona. Chętnie rozmawiali?

- Niechętnie. Ludzie, z którymi rozmawiałam, zostali kilka lat wcześniej przeczołgani przez niebiorące jeńców media informacyjne. Kiedy aresztowano rodziców Szymona, oni znaleźli się w centrum uwagi i na oczach milionów przeżywali fakt, że matka, siostra, córka jest morderczynią, ukochany syn jest mordercą.

Zdjęcia z książki 'Był sobie chłopczyk' (fot. Magdalena Wdowicz-Wierzbowska)

My, reporterzy, mamy takie doświadczenie, że jak się jedzie gdzieś zaraz po pierwszym uderzeniu medialnym, to zastaje się tam spaloną ziemię. Musi minąć czas, żeby ludzie znowu zaufali. Członkowie tej rodziny z trudem, tak jak potrafią, budują na nowo swoje życie po tragedii i dlatego postanowiłam zmienić w książce ich tożsamość, żeby ich nie krzywdzić jeszcze raz. To, że przyszłam do nich piechotą, wprost z przystanku autobusowego, też pomogło.

W samym Będzinie, w kamienicy, w której mieszkali rodzice Szymona, nie ma już nikogo z czasów, gdy zdarzyła się ta tragedia. Moim zdaniem część mieszkańców tego domu musiała mieć wyrzuty sumienia. Musieli wiedzieć, że tam dzieje się coś złego. Nie chcieli się wtrącać? Uznali to za normę? Mieli to gdzieś? W każdym razie krew się nie lała, nie wypływała spod drzwi, więc nie reagowali. Inna rzecz, że przemoc domową diagnozuje się bardzo trudno.

W przypadku takich zdarzeń zawsze zderzamy się z tajemnicą, z czymś trudnym do pojęcia, bo jak w ogóle może dojść do zabicia dziecka przez rodziców. Ty trochę nam jednak z tego mrocznego tła odsłaniasz, dajesz na przykład wgląd w przeszłość rodziny.

- Tak, bo zawsze jest pytanie, co się stało wcześniej? Co się działo w tych dwóch rodzinach - matki i ojca? To jest właśnie to, nad czym media, które tam się zaraz po aresztowaniu pojawiły, nie miały czasu się zastanowić.

No to przyjrzyjmy się im bliżej. Matka Szymona została adoptowana przez bezdzietne, zgodne małżeństwo. Wcześnie wyszła za mąż i urodziła pięcioro dzieci, które potem zostawiła z dziadkiem. Porzuciła jedno życie, żeby zacząć nowe. Z innym mężczyzną miała kolejne dzieci: Szymona i jego dwie siostry.

- Pierwsze życie było dla niej trudne. Mąż stracił pracę, zaczął pić i przestał dbać o dzieci  Zmagała się z problemami finansowymi, ale miała jakieś wsparcie: mieszkała z rodzicami. Zajmowała z rodziną piętro w ich domu na przedmieściach. Była jeszcze młoda i zapewne myślała sobie, chociażby oglądając telewizję, seriale, że gdzieś jest inny świat i chciałaby w nim pożyć. Zakochała się w facecie poznanym przez internet i ta miłość wymagała poświęcenia. Poświęciła swoje dzieci. Nie tłumaczę jej, po prostu staram się zrozumieć, co się tam działo.

Cieszyn, grób Szymona (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta)

Mnie to bardzo poruszyło. Nikt nie zadbał o tę piątkę. Kiedy Beata urodziła kolejne dzieci w nowej rodzinie, jej starsze córki, nastolatki jeszcze, też niebawem pozachodziły w ciążę. Próbowały potem jakoś podtrzymać więź z matką, jeździły do niej czasem, ale kiedy o tym opowiadały, czuć było rozczarowanie.

- Kiedy Beata wyprowadziła się do Będzina, nie podjęto żadnej próby ocalenia tej rodziny, negocjacji z matką. Będzin leży 20 minut jazdy autem od miejsca zamieszkania Beaty. Ale dla systemu załatwieniem sprawy było wysłanie dzieci do domu dziecka. Bo dziewczyny przestały chodzić do szkoły. Chłopcy nadal chodzili, ale robili dziadkowi awantury, jak to opuszczone, wściekłe, zranione dzieci. I nie sprzątali mieszkania. Zabrano ich prewencyjnie i wysłano do dwóch różnych sierocińców. Dziadek odetchnął z ulgą, bo nie radził sobie, miał jeszcze pod opieką umierającą żonę. Mieszkali w niewielkiej społeczności, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, a nie znalazł się nikt, kto mógłby im pomóc. I teraz jest pytanie, które mnie dręczy: czy dzieci Beaty będą potrafiły kochać swoje dzieci? Czy ci zranieni synowie, którzy teraz nie chcą mieć kontaktu ani z matką, ani z ojcem, czy oni będą ojcami, którzy o swoje dzieci zadbają?

Myślę też o tym, że dawni sąsiedzi Beaty mają wyrozumiałość dla ojca piątki jej dzieci, który przestał się nimi zajmować. Całe odium spada na Beatę. Podobnie w relacji z konkubentem, ojcem Szymona, w której Beata była raczej pasywna, nie potrafiła ani walczyć o siebie, ani o dziecko i poddawała się silnej osobowości tego faceta. W medialnej narracji słyszeliśmy w kółko o "dwóch dzieciobójczyniach" [w Katowicach w tym samym czasie kończył się proces Katarzyny W., "mamy Madzi", i zaczynał rodziców Szymona - przyp. red. ].

Nikt nie przyjrzał się też na czas przeszłości Jarka, ojca Szymona, a wynika z niej jasno, że miał skłonność do brutalnych reakcji.

- Tak, i wszyscy jakoś to akceptowali. Akceptowała to matka, akceptował system, akceptowały do pewnego momentu osoby wokół niego, które wcześniej tej przemocy doświadczyły. Nie poszło za tym żadne działanie. W świecie zewnętrznym on zachowywał pozory, wydawał się sympatyczny, miał dobrą opinię w pracy. A przecież były sygnały: zeznania jego poprzedniej konkubiny o przemocy domowej, czy jej dzieci, które zostały przez niego skrzywdzone - jedno z nich do dziś ma kłopoty ze zdrowiem.

Z lewej: Budynek, przy ul. Piłsudskiego 8 w Będzinie, w którym mieszkała matka Szymona. Z prawej zdjęcie z książki 'Był sobie chłopczyk' (fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta / Magdalena Wdowicz-Wierzbowska)

W 2005 roku pojawił się w Polsce pomysł, żeby wprowadzić monitoring losów dziecka, Joanna Kluzik-Rostkowska próbowała to zrobić na wzór innych krajów, ale do realizacji nie doszło. W jednym miejscu byłyby informacje o stanie zdrowia, szczepień oraz niepokojące zgłoszenia o podejrzeniu przemocy wobec dziecka lub przemocy, której dopuścił się opiekun. Takie sygnały mogłaby zgłaszać szkoła, żłobek, lekarze, kuratorzy. Nie wszyscy mieliby oczywiście prawo wglądu w bazę. Gdyby taki system istniał, wiadomo byłoby, że ojciec Szymona miewa wybuchy agresji i nie potrafi sobie z nimi poradzić. Myślę, że gdyby on w odpowiednim momencie dostał ultimatum: idzie na trening radzenia sobie z agresją albo odbiorą mu dzieci, to on by się zgodził. "Udana rodzina" była dla niego oznaką statusu, lubił się nią chwalić w zakładzie pracy. Może wtedy chłopiec żyłby dziś.

Dlaczego właśnie Szymon padł ofiarą agresji rodziców?

- Widocznie szczególnie irytował swoich rodziców. Był płaczliwy, był wcześniakiem, więc wolniej robił różne rzeczy. I tyle, i wystarczyło. My wszyscy, jako rodzice, przeżywamy trudne chwile, ale w większości lepiej lub gorzej potrafimy sobie dać radę ze swoimi negatywnymi emocjami. Ze złością, poczuciem zniewolenia, bezsilności, osamotnienia, frustracji.  Z tym, że chcielibyśmy spać, a nie możemy, bo dziecko płacze, że chcielibyśmy pójść na prywatkę, ale nie możemy, bo trzeba zostać z  dzieckiem. Ci ludzie widocznie nie posiadali takich kompetencji. Nikt ich tego nie nauczył. Sami się nie nauczyli. Nie wiedzieli. Andrzej Stasiuk przeczytał "Chłopczyka" i powiedział, że to opowieść o banalności zła.

Do końca nie ma więc odpowiedzi na pytanie: dlaczego?

Jedna rzecz to ludzie z zewnątrz, urzędnicy, pracownicy socjalni etc., którzy nie dostrzegli zniknięcia chłopca. Ale nie do pojęcia jest dla mnie to, że dziadkowie nie podejmują wysiłku dowiedzenia się, co się stało z dzieckiem, którego nagle nie ma. Ani mieszkający w innej miejscowości ojciec Beaty, ani matka Jarka, która przecież była obok, często zajmowała się wnukami i kochała Szymona.

- Jeden ze śledczych powiedział mi tak: gdybym wrócił któregoś dnia do domu i zobaczył, że moja dorosła córka udusiła moją wnuczkę, to nie wiem, co bym zrobił. A ty, zadenuncjowałabyś swoje dziecko? Gdyby babcia podjęła wysiłek dowiedzenia się, toby się mogło okazać, że jej ukochany syn jest mordercą. Myślę, że przeczuwała to, bo trudno mi sobie wyobrazić całkowity brak świadomości tego, że wnuczek zniknął zupełnie.

Książka Ewy Winnickiej 'Był sobie chłopczyk' ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne (fot. materiały prasowe)

Jak sytuacja wygląda dziś? Co się stało z małymi siostrami Szymona?

- Rodzice odsiadują wyrok, ale zapewne będzie apelacja. Odebrano im prawa rodzicielskie, a dziewczynki czekają na adopcję. Nie zostały z babcią, bo - nie zagłębiając się nadmiernie w sytuację - uznano, że sobie nie poradzi. A potem, kiedy rodzice zaczęli się wzajemnie oskarżać na procesie, matka już nie chciała, żeby babcia miała udział w wychowaniu córek.

W książce "Był sobie chłopczyk" padają liczby: 15 tysięcy dzieci rocznie pada ofiarą przemocy, kilkadziesiąt z tych sytuacji kończy się śmiercią.

- Dobrze uświadomić sobie skalę zjawiska i co to o nas mówi. O naszym ceniącym wartości rodzinne społeczeństwie, w którym co roku całe "miasteczko" dzieci jest krzywdzonych, a część z nich umiera.

Zobacz wideo Porzucone, odebrane rodzicom. Maluchy czekają na miłość

Książkę Ewy Winnickiej "Był sobie chłopczyk" z fotografiami Magdaleny Wdowicz-Wierzbowskiej  w promocyjnej cenie można kupić w Publio.pl>>>

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Ewa Winnicka. Reporterka, autorka uznanych przez czytelników i krytyków książek, m.in. "Londyńczycy i Angole", w których opisuje polską emigrację, czy ostatnio biografii "Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej-Johnson". Dwukrotnie wyróżniona nagrodą Grand Press (2005 i 2008) za artykuły o tematyce społecznej. Nominowana do nagrody Nike, laureatka Nagrody Literackiej Gryfia w 2015 r.

Anna Sańczuk. Z wykształcenia historyczka sztuki, z zawodu dziennikarka, czasem zajmuje się również PR-em kultury. Razem z Maciejem Ulewiczem prowadzi program "Kultura do kwadratu" na antenie Polsat News 2. Mieszka w Warszawie na Starej Ochocie.