Reprezentacja Polski
Legia Warszawa
Lech Poznań
FC Barcelona
Raków Częstochowa
Wisła Kraków
Real Madryt
Atletico Madryt
Manchester City
Manchester United
Liverpool
Chelsea
Bayern Monachium
Borussia Dortmund
PSG
AC Milan
Juventus
Inter Mediolan
Przegląd Sportowy

Franciszek Smuda: Kazik kochał życie

„Eee, to jest niemożliwe” – tak Franciszek Smuda przyjął wiadomość o śmierci Kazimierza Deyny. 1 września mija 31 lat, kiedy pod San Diego w dalekiej Kalifornii zginął w wypadku samochodowym jeden z najlepszych polskich piłkarzy.

1 września 2020, 07:14
Kazimierz Deyna
Kazimierz Deyna (Foto: Zbigniew Matuszewski / PAP)
  • Od śmierci Kazimierza Deyny mija 31 lat. Jeden z najlepszych polskich piłkarzy w historii zginął tragicznie pod San Diego. Nasz dziennikarz Piotr Wołosik porozmawiał o nim z Franciszkiem Smudą
  • – W czasach, w których grał Kazik, mieliśmy wysyp wybitnych piłkarzy. Teraz naszło mnie pytanie, jaką karierę zrobiłby Włodek Lubański, gdyby nie kłopoty zdrowotne? Kto wie, może wielką, światową? Kazik do swoich umiejętności dokładał spektakularne gole – to tak na marginesie – mówi były selekcjoner reprezentacji Polski
  • – Wydaje mi się, że wtedy Polacy bardziej niż dziś wariowali za piłką. A poziom naszego futbolu w latach 70. stał na wysokim poziomie. A skoro Kazik był na samym topie, wzbudzał potężne zainteresowanie. Trudno było czasami ocenić, czy to jest fanatyzm wobec Deyny piłkarza czy... wobec Deyny mężczyzny – dodaje Smuda

>> ARTYKUŁ POCHODZI Z „PS HISTORIA”, DODATKU DO „PRZEGLĄDU SPORTOWEGO”, KTÓRY UKAZUJE SIĘ W KAŻDY CZWARTEK <<

Mija 31 lat od tragicznej śmierci Kazimierza Deyny, piłkarza wybitnego, którego pan znał bardzo dobrze. Powspominamy?

Jasne. Jeszcze nie mam zaników pamięci, choć szczegóły mogą umknąć. Trzeba przyznać, że czas zasuwa. Tyle lat już nie ma Kazika. Aż wierzyć się nie chce.

– Zaprzyjaźnił się pan z nim w Legii Warszawa. To były lata siedemdziesiąte.

Zgadza się.

– Jaki był? Wesołek? Mruk?

Na pewno nie brat łata. Miał swój świat, chodził własnymi ścieżkami, ale akurat znalazłem z nim wspólny język.

– Pan też nie należy do ludzi, którzy łatwo się zaprzyjaźniają. Jest pan raczej szorstki.

Być może. Na pewno nie szukałem u ludzi tego, co dzieli, a tego, co łączy. Pewnie nie z wszystkimi to się udaje, bo w szatni siedzi trzydziestu chłopa o różnych charakterach i nie sposób z każdym zżyć się „perfektnie”. Jednak nie wdawałem się w kłótnie. A to, że z Kazikiem pozytywnie zaiskrzyło, rzeczywiście mogło wynikać z tego, że charaktery mieliśmy podobne. Zaakceptowaliśmy siebie, a z tego narodziła się przyjaźń. Mogę użyć tego słowa. Kazik nie był wylewny. Nie leciał każdemu się zwierzać. Miał maleńkie, zaufane grono, z którym dzielił się swoimi sprawami. W reprezentacji – Władka Żmudę. W Legii – mnie.

– Kapitalne umiejętności piłkarskie Deyny były nie do podważenia. Na którym miejscu pan go umieszcza w prywatnej klasyfikacji polskich piłkarzy wszech czasów?

Pierwsza trójka. W czasach, w których grał Kazik, mieliśmy wysyp wybitnych piłkarzy. Teraz naszło mnie pytanie, jaką karierę zrobiłby Włodek Lubański, gdyby nie kłopoty zdrowotne? Kto wie, może wielką, światową? Kazik do swoich umiejętności dokładał spektakularne gole – to tak na marginesie.

– Czy poza szatnią Legii wspólnie spędzaliście czas?

Naturalnie. Odwiedzałem Kazika i jego małżonkę w mieszkaniu przy Świętokrzyskiej. Pewien czas przecież mieszkałem w Warszawie, więc zapraszali mnie do siebie. Z przyjemnością jechałem do Kazika ze swojego Mokotowa. Obowiązkowo stawiałem się, gdy przyjeżdżała jego siostra znad morza. Przywoziła super wędzone ryby. „Franiu, zapraszam. Pobiesiadujemy” – mówił Kazio.

Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek
Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek (Foto: Teodor Walczak / PAP)

– Pańscy krewni wielokrotnie opowiadali mi, że od zawsze był pan pedantem, no i starał być się dobrze ubranym...

Kazik to samo! Pedant pierwszej klasy! Elegancik. Chodził do kosmetyczki, co w tamtych czasach, szczególnie wśród mężczyzn, nie było powszechne. Porządek też starał się trzymać, więc był idealnym współlokatorem w hotelu. Bardzo mi to pasowało. Większość piłkarzy potwierdzi, że na obozach średnio dba się o porządek w pokoju. A u Kazika czy u mnie – obóz nie obóz, ma być elegancko.

– Opowiadał mi pan kiedyś, że pracując w Niemczech, przy wspólnym śniadaniu z kumplem – Edwardem Sochą krew pana zalewała, gdy kroił bagietkę, a okruchy fruwały po całym pokoju.

Zbierałem ten „styropian”, a Edek po chwili brał nóż i znowu wióry leciały z tej świeżej buły. Z Kazikiem podobnych „kłopotów” nie było.

– Po latach spotkaliście się z Deyną w USA, dokąd rzucił was sportowy los.

Mieszkałem i grałem w Los Angeles, Kazik w San Diego, czyli blisko siebie, biorąc pod uwagę odległości w Stanach. Często umawialiśmy się na kolacje. Do dziś pamiętam naszą ulubioną restaurację. Podawano tam wyśmienite żeberka. Płaciło się za jedną porcję, a można było jeść cały dzień i noc.

– Dlatego wam smakowało!

Nie! Naprawdę były pyszne.

– O śmierci przyjaciela dowiedział się pan, będąc w Turcji.

Pracowałem wtedy w klubie Altay izmir. Niemcy z firmy Puma mnie tam polecili, bo nieźle prowadziłem drużynę z Herzogenaurach, czyli z miejscowości, w której siedzibę mają Puma i Adidas. Z tego, co pamiętam, to był mój pierwszy mecz w roli trenera klubu z Izmiru, a graliśmy przeciwko Fenerbahce. Przed spotkaniem podszedł do mnie napastnik ze Stambułu Ridvan Dilmen i coś mi zaczął tłumaczyć. Słabo go rozumiałem, ale za ćhwilę przyszedł nasz kierownik i duka: „Twój kolega nie żyje”. Myślę sobie: jaki kolega? Bo żaden nazwiska mi nie powiedział. Wszystko to było jakieś dziwne. W końcu zaczepił mnie bramkarz Fenerbahce – Harald Schumacher. I to on mi przekazał, że Deyna nie żyje. Jego słowa dokładnie zrozumiałem, bo niemiecki znałem dobrze.

– Pańska reakcja?

Ścięło mnie z nóg. Szok. Niesamowity. Nie dość, że zaczynałem jako trener drużyny, którą przed moim przyjściem totalnie odmłodzono i trzeba było kombinować, to jeszcze taka przytłaczająca wiadomość... Pamiętam, jak dziś, że w pewnym momencie zacząłem chodzić, kręcić się, chciałem przysiąść w jakimś kącie, a zupełnie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Naszła też myśl: „Eee, to jest k... niemożliwe, jakaś kaczka dziennikarska”. I z tą „kaczką” w głowie przeżyłem cały mecz. Ale kiedy wróciłem do domu i w tureckiej telewizji podano, że Kazik nie żyje, nie miałem już wątpliwości... Z Polski też zaraz zresztą zadzwonili. Nieco wcześniej, w święta Bożego Narodzenia byłem u Kazika w Stanach. To było nasze ostatnie spotkanie.

– W Legii zupę ponoć jedliście z jednego talerza?

Może coś takiego było na jakimś zgrupowaniu, nasze wygłupy. Kazio miał do mnie zaufanie. Od czasu do czasu wyskakiwaliśmy na jakąś zabawę. Śledzik, piwko, no wiadomo. Później obaj wylądowaliśmy w Stanach.

– Piłka w USA raczkowała, gdy Deyna i pan tam występowaliście.

Kazik najlepiej opowiadał, jak grało się w Stanach: „Na raz się brało klientów, lecieli na mnie, jak dzikusy, a ja jeden zwód, a oni powkręcani w ziemię, tylko wyrwana darń fruwała! Siatki perfektnie zakładał. Piłkę miał jakby doklejoną do nogi. W Legii trzeba było uważać, bo dostanie siatki wiązało się z śmiechem i szyderą kumpli. Cały tydzień zrąbany. Zawsze mnie przestrzegał: „Uważaj, nogi trzymaj złączone, bo dostaniesz siatkę!”. Przesympatyczny kompan. Latem w Stanach grało się na naturalnym boisku, zimą w hali. I w tej hali Kazik cuda wyprawiał.

– Mogli się od niego uczyć.

Mogli i nie mogli. W Legii podpytywano go, jak uderzać z wolnych, rożnych, jak układać stopę.

– Tłumaczył? Pokazywał?

A skąd! „Co ja ci będę mówił, jak i tak tego nie umiesz i nie będziesz umiał!”. Ze swojego warsztatu nie lubił niczego sprzedawać, nawet najdrobniejszej rzeczy. On synowi nawet niczego nie chciał zdradzić. W Stanach Robert próbował być bramkarzem. Kazik niekiedy stawiał syna, jeszcze przecież dziecioka, na bramkę i tak napier...ł, jakby stał w niej stary wyga, jakiś Peter Shilton czy inny diabeł. Kazik miał piękny dom, w przepięknej Kalifornii. Ot, takie migawki mi się przypominają. Uwielbiał samochody. Kiedy po mistrzostwach świata 1974 dostał „beemkę”, w Warszawie zadał szyku, wcześniej miał mirafiori. Głaskał, czyścił te swoje cacka. Każdy warszawiak łypał, gdy Kazik jeździł po stolicy. Po treningu cyk i ruszaliśmy superbryką na kawkę. Była różnica między jego autem a moim fiatem 125. Jedynie na taki samochód było mnie stać. Później kupiłem poloneza. Jednak po miesiącu wpie...łem się w nieoświetloną furmankę z węglem. Za późno ją dostrzegłem i samochód skasowany.

Urna z prochami Kazimierza Deyny
Urna z prochami Kazimierza Deyny (Foto: Bartłomiej Zborowski / PAP)

– Nie sposób poruszyć tego tematu. Z Deyną próbowaliście otworzyć biznes. Człowiek o nazwisku Miodonski namówił pana i Deynę do inwestycji budowlanej, a skończyło się, że zostaliście bankrutami. Mam przed sobą naszą rozmowę sprzed lat. „Zainwestowaliśmy nasze oszczędności. Biznes nie wypalił. Nie chcę o tym mówić. Powiem tylko, że mogło tak być, że przez ten biznes Kazio stracił życie, a mało brakowało, żebym i ja je stracił. Koniec tematu. Masa pieniędzy poszła w kocioł”.

Wie pan, wtedy nie chciałem, teraz też nie chcę do tego wracać. Unikałem i unikam tego tematu. Gdy moja mama żyła, czytała wszystko, przejmowała się, więc omijałem bagno, w które wdepnęliśmy. Generalnie nie chciałem drażnić rodziny i... siebie. Poza tym ten człowiek, który wpakował nas w biedę, już nie żyje. Nie ma co rozdrapywać.

– Wtedy sugerował pan, że Deyna mógł odebrać sobie życie, celowo doprowadzając do wypadku samochodowego?

Wiele myślałem, zastanawiałem się nad tym. Dziś moje zdanie jest takie, że Kazik nie zrobiłby czegoś podobnego. Nie wierzę. Za bardzo kochał życie. Samobójstwo? Niemożliwe. Dokładne okoliczności wypadku do dziś nie są znane. Można tylko domniemywać, iż były związane z naszym nieudanym biznesem. No nie wiem. Fakt, że po tym i Kazikowi, i mnie życie się posypało. Nie mieliśmy jak walczyć, bo na bój o odzyskanie pieniędzy musielibyśmy wyłożyć kupę kasy. Na prawników i tak dalej. Tylko niby skąd? Podkreślam – wiele myśli krążyło mi po głowie, ale samobójstwo Kazika? No nie.

– Kazimierz Deyna był celebrytą „waszych” czasów?

Chyba tak. Wydaje mi się, że wtedy Polacy bardziej niż dziś wariowali za piłką. A poziom naszego futbolu w latach 70. stał na wysokim poziomie. A skoro Kazik był na samym topie, wzbudzał potężne zainteresowanie. Trudno było czasami ocenić, czy to jest fanatyzm wobec Deyny piłkarza czy... wobec Deyny mężczyzny.

– O właśnie. Kazimierz Deyna – miłośnik kobiet? Prawda czy fałsz?

Pomidor, proszę pana... Kobiety szalały za nim, a on za nimi. Ale Kazika niestety nie ma, a on mógłby najlepiej opowiedzieć swoje przygody. Chociaż... nie. Nie z jego skrytym charakterem. Dlatego niech pan zacytuje na koniec to, co śpiewają kibice.

– „Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz!”.

O, to, to! Niech odpoczywa w spokoju.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Źródło:Przegląd SportowyPrzegląd Sportowy
Data utworzenia: 1 września 2020 07:14
Dziennikarz Przeglądu Sportowego
Dziennikarz Przeglądu Sportowego