Wersja tak wczesna, że aż za bardzo; niestety poprawki tekstu o takiej długości wymagają czasu, którego obecnie nie mam.
Kangal
Zblakł
śmiech… następnie zniknął uśmiech świata.
CZĘŚĆ
I
1
Okno
wznosiło się wysoko – wiele przez nie widzieli. Dostrzegali
rozszarpywane owrzodzonymi paluchami nocne niebo, drzewa wyjące do
księżyca w pełni, czy umierającą kobietę oświetloną blaskiem
błękitnych fajerwerków. Mniej lub bardziej prawdopodobne sceny
przepływały przed ich oczami, podczas gdy reszta świata tonęła w
zapracowaniu i cierpieniu. Wyrzuceni poza system i społeczeństwo
mieli przywilej obserwowania umykających chwil. Niemal czuli gęste
wody czasu przepływające między palcami. Dom pozwalał na te
ekscesy. Zezwalał na nieprzystosowanie i marzycielstwo – niczym
kamień ogniskujący wyostrzał ich świadomość tak, by nigdy nie
zaznali spokoju; by bulgoczący pod powierzchnią rzeczywistości
horror spędzał im sen w powiek i wpędzał w jeszcze większe
uzależnienie od tabletek z nadrukowaną literą T.
2
Okno
wznosiło się wysoko. Było częścią górskiej posiadłości.
Niegdyś należała ona do gangstera – kanciastoszczękiego,
głęboko zranionego, mężczyzny o włochatych dłoniach i
zamiłowaniu do hawajskich koszul. W okolicy zakopał sporo swych
biznesowych konkurentów; ponoć lubił odwiedzać ich groby i
przepraszać za to, co zrobił. W jego pamiętniku, który lata
wcześniej pobił rekordy sprzedaży, napisał: „Światem rządzi
pieniądz. Ma go ten, kto jest silniejszy, lub bardziej przebiegły.
Mnie nie brakuje żadnej z tych rzeczy. Nie chciałem zabijać, ale
musiałem zarabiać. Dla rodziny, dla siebie… Jestem pogodzony z
losem. Mam tylko nadzieję, że zrealizuję większość planów, nim
będzie za późno”. Niestety nie zdołał w pełni przejść na
legalne interesy. Kochanka wynajęta przez przeciwników gangstera
wywabiła go przed hotel, gdzie został zastrzelony. Prasa stawała
na rzęsach, by dorwać zdjęcie zwłok, które idealnie pasowałoby
na główną stronę. Niestety ochroniarz Kangala okazał się zbyt
sprytny; nocą zabrał to, co zostało z szefa i zakopał w
nieoznaczonej – dotąd nieodkrytej lokalizacji.
– Myślisz,
że to prawda? – zapytał Klecha. Stał przy oknie; dłonie oparł
na butwiejącej framudze. Był nagi od pasa w górę. Spod skóry
wystawały żebra. Na ramiona opadały kruczoczarne włosy przetykane
pasemkami siwizny. Lewą łopatkę zdobiła grupa pieprzyków tworząc
kształt podobny do gwiazdozbioru Zegara.
– Względem
czego?
– Ponoć
pochowali go tutaj; blisko willi, której nie zdołał dokończyć za
życia.
Wskazówka
siedziała na kanapie przykryta kocem. Większość okien wybito.
Lato nie nadeszło od czterech lat – wtedy też zauważono pierwsze
oznaki rozkładu. Na zewnątrz wciąż lał deszcz; hulał
mroźny wiatr.
– Rozpaliłbyś
ognisko? Cholernie mi zimno, a nie chcę wyłazić spod koca.
– Już
się biorę…
– Dziękuję
kochanie.
– Chciałbym
znaleźć jego grób…
– W
tych górach znalezienie czegokolwiek graniczy z cudem.
– Spróbować
nie zaszkodzi.
Wymienili
spojrzenia. Wymienili uśmiechy. Nad ramieniem Klechy zalśniła
pierwsza gwiazda; zbliżała się noc.
3
Ciężko
było ją przekonać, lecz ostatecznie się udało. Wskazówka,
opatulona dwoma kocami, wyszła przed willę. Zdążyła zapaść
noc. Nisko, jakby odbite w kałuży, lśniły światła Miasteczka;
zagubione pośród mroku elektryczne świetliki, w których blasku
schronienia szukali kolejni dziedzice świadomości. Klecha nazbierał
gałęzi, przyciągnął z lasu grubsze konary, po czym uformował z
nich coś na wzór stosu. Zajmował on środkową cześć tarasu
posiadłości. Podpaliwszy go, z uśmiechem obserwował buchające w
stronę gwiazd płomienie.
– Zaraz
się ogrzejesz.
– Tylko
pamiętaj, by przed zgaszeniem ogniska rozpalić też w kominku. Nad
ranem jest taki ziąb, że nie mogę zasnąć.
– Tak
zrobię marudo – odparł Bruno Wroński, bez mrugnięcia
spoglądając w pogłębiający się mrok. Wskazówka mogła niemal
dostrzec niewidzialne łapska chwytające umysł Klechy i wciągające
go w perypetie z przeszłości. Bo któż nie lubi grzebać w
pamięci; wydobywać wydarzeń sprzed lat, dzielić włosa na czworo
i cierpieć z tego powodu – pomyślała – wypuszczając z ust
kłąb pary. Później usłyszała: – Pamiętam dzień… słoneczny
dzień, gdy babka wsadziła mnie i moją ukochaną suczkę o imieniu
Saba do samochodu…
Jego
oczy robiły się coraz większe. Można w nich było dostrzec
poszczególne iskry wyskakujące z ogniska.
– Jechaliśmy
i jechaliśmy; przemierzaliśmy wijące się między wsiami i lasami
drogi dolnego śląska. Cholerne zadupia wciąż jeszcze tam są,
choć wydają czymś tak odległym, że aż nieosiągalnym. Coś jak
kraina, o której piszesz dziesiątą książkę; którą widzisz w
takich detalach jak linie papilarne własnej dłoni, lecz końcem
końców ona wciąż pozostaje produktem twojej wyobraźni.
– Też
mam takie miejsca. I też wciąż istnieją, choć najchętniej
spuściłaby na nie deszcz napalmu.
– W
końcu, gdy odjechaliśmy wystarczająco daleko, Fatima zjechała na
pobocze i wysiadła. Rozejrzawszy się dookoła, czy aby nikt go nie
obserwuje, wypuściła również Sabę. Ostrożność starej była
zbędna i komiczna zarazem: staliśmy w środku pieprzonego lasu;
istniało małe prawdopodobieństwo, by ktoś nas widział. W każdym
razie, gdy łapy suczki oparły się na żwirze, babka wskoczyła za
kółko; wcisnęła gaz do dechy.
– Dlaczego
mi to opowiadasz? – zapytała Wskazówka, szczelniej opatulając
się kocem. Nie chodziło o kąsający kości mróz, lecz bliskość.
Komfort własnych ramion postawiony naprzeciw wycelowanego w serce
sztyletu; wizji porzuconego na odludziu zwierzęcia, które okazywało
właścicielom nic innego, jak oddanie i miłości, teraz zaś
pędziło przerażone za samochodem. – Wolałabym pozytywną
historię.
Bruno
nie odpowiedział. Nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Stał
pośród mrozu w rozpiętej koszuli, podartych dżinsach i klapkach,
i wlepiał wzrok w płomienie z uśmiechem ociekającym bólem.
– Przez
pół drogi ryczałem na całego. Siedziałem z tyłu. Światło
załamywało się na powierzchni łez i wpadało do moich oczu. Życie
od małego napiętnowane miałem skurwysyństwem, lecz nic tak nie
bolało, jak krzywda zadana ukochanemu pupilowi. Pierwszy raz coś
ukochanego; coś, o co się troszczyłem i za co z całą pewnością
wskoczył bym w ogień, zostało mi odebrane.
– Dziadkowie
to tylko ludzie, a większość ludzi to fiu…
Nie
dał jej dokończyć. Mówił dalej coraz bardziej rozedrganym
głosem, jakby naprawdę przeniósł się dwadzieścia lat wstecz i
na nowo przeżywał tamten koszmarny dzień.
– Nagle
samochód stanął. Starucha, nie wyłączając silnika, najpierw
spojrzała w tylne lusterko (po jej zaciętej minie nawet obcy
wiedziałby, że czas zamilknąć, nie wspominając łebka, który
babkę dobrze znał), później zaś gwałtownie odwróciła się
przez prawie ramie: zapytała. Oczywiście retorycznie. Oczywiście
chodziło tylko o to, by przymknąć gówniarzowi ryj, bo jego
lament, niechcący, mógłby jeszcze dotrzeć do pokładów
emocjonalnych i skłonić do refleksji, albo – broń cię panie
Boże! – zmiany zdania!
Kolejne
przejście przez dolinę wspomnień… – pomyślała Alicja
Błaszczyk, odsuwając się dwa kroki od płomieni. W pierwszej
chwili zamierzała wypowiedzieć tę myśl na głos, lecz ostatecznie
zaniechała tego pomysłu. Przede wszystkim dlatego, że Klecha ronił
łzy i zaciskał dłonie w pięści. – I po co mu to, do cholery?
Czasu nie cofniesz, ludzi nie zmienisz.
– Co
było dalej? – zapytała wbrew sobie, ponieważ uważała, że tak
trzeba.
– Nic
nie odpowiedziałem. Płakałem, gdy samochód ruszył. Ryczałem
prawie do samego domu. Wiem tylko, że nie podziwiałem już piękna
przyrody i słońca królującego na niebie. Leżąc w łóżku, raz
za razem widziałem Sabę, jak biegnie za samochodem; pędzi za
ukochanymi ludźmi, którzy zostawili ją na tułaczkę i śmierć,
ponieważ im nie pasowała z takiego, czy innego powodu.
– Nie
mów w liczbie mnogiej. Ty jej nie zostawiłeś.
Wzruszył
ramionami. Przymknąwszy oczy, wprawił w ruch potok łez, które
spłynęły po policzkach, odbijając tańczące płomienie.
– Nie
wiem, ile tamtego dnia przeszła kilometrów. Trzydzieści?
Czterdzieści? Pamiętam tylko, że po zmroku usłyszałem znajomy
bieg przez podwórko. Fatima pojechała na pociąg, więc siedziałem
sam. Z sercem rozsadzającym pierś wybiegłem na zewnątrz. I oto
była: Moja biedna ukochana psina wróciła do domu.
4
Łyknęli
po tabletce, zapili ją samogonem z ziemniaków, po czym rozsiedli
się na kanapie, którą cztery dni wcześniej wytargali z wnętrza
posiadłości. Powoli przenikała ją wilgoć, a raz z zmoczył
deszcz, lecz godzina suszenia przy ognisku sprawiła, iż bez
problemu można było posadzić na niej cztery litery.
– Myślisz,
że ktoś będzie nas tu szukał?
Wroński
wsunął się pod koc i przylgnął do Wskazówki.
– Nie
wiem. Zresztą… jakie ma to znaczenie?
– Jeżeli
tak, mamy przesrane.
– Świat
trafił szlag. Nie pozostało nam wiele czasu.
– Mówisz
to tak lekko; z taką pieprzoną beztroską. Przecież śmierć jest
okropna! Gnicie, puchnięcie i niewyobrażalny smród makabry z
mięsa… nie wspominając o poprzedzającym to wszystko bólu.
Natura powinna zostać przy tworzeniu roślin.
– Miliony
ludzi umarło przed nami. Niezliczona liczba istnień skonała w
męczarniach, jeszcze nim człowiek pojawił się na ziemi. Damy
jakoś radę.
– Damy
jakoś radę? Damy. Jakoś. Radę… – Wskazówka pokręciła głową
i westchnęła. – Tylko tyle, prawda?
– Nie
rozumiem…
– Wpychają
cię do tego świata, bo chce im się rżnąć; później dostajesz
bilet do ręki i słyszysz tylko: dasz jakoś radę.
– Nie
wiem, jakich zapewnień oczekujesz, kochanie. Fakty są takie, że
rzeczywistość weszła na drogę rozkładu. Przed nami ściana
czerni. Możemy uderzyć w nią gwałtownie, lub bronić się przed
odejściem do ostatnich chwil.
Pogładziła
Wrońskiego po policzku. Założyła mu za ucho kosmyk włosów.
– Znamy
się zaledwie kilka miesięcy, a stałeś się moją jedyną podporą
w tym chorym na depresję świecie.
– Miłość
moja droga. Tylko tyle i aż tyle…
Rozmowa
ucichła. Otoczenie i miażdżące psychikę fakty na temat końca
wszechświata zaczęły sączyć się do wnętrza ich głów. Rozpad.
Dekonstrukcja. Dekompozycja wszelkich praw i wartości. Nawet na
słońce nie można było liczyć – pokryta pęknięciami tarcza
ledwo ogrzewała powierzchnię ziemi. Jeszcze nie nadeszła wieczna
zima i globalny głód, lecz czas ten majaczył na horyzoncie.
Któregoś razu na wschodzie nie pojawi się życiodajny okrąg,
ostatni z ludzi zaś staną przed wyborem, o którym rozmawiali
wcześniej Bruno i Alicja.
5
Wiatr
nabrał intensywności. Bezlistne gałęzie drzew wpadały w coraz
większą furię; las zdawał się tańczyć do muzyki płynącej z
samego centrum wszechświata. Wywoływany przez niego szum uderzał w
znarkotyzowane umysły – zalewał je niczym fala powodziowa. Oczy
Brunona i Alicji rejestrowały coraz więcej: między pniami
dostrzegały niemowlęta wielkości dorosłego człowieka; dziesiątki
wynaturzonych tworów miały popielatą skórę, nabiegłe krwią
oczy i nabrzmiałe brzuszki; w ich wnętrzu wiły się istoty
przypominające węże. Sine usta wyszeptywały słowa, jakby
inkantowały modlitwę do prastarych bogów, z której dumny byłby
sam H.P. Lovecraft. Z każdym uderzeniem zegara rzeczywistość
odpływała dalej, porywając ze sobą umysły Klechy i Wskazówki.
Niewielką
(najcichszą) częścią świadomości wiedzieli, że popełniają
swego rodzaju wykroczenie i któregoś razu mogą nie wrócić z
krainy nigdy-nigdy.
– Człowiek
ma polować, siać, zbierać i płodzić, lecz nie wolno mu zbyt
dotkliwie przyglądać się rzeczywistości – rzekł głos.
Dobiegał z prawej strony. – Nasza konstrukcja może znieść
bardzo niewielką dawkę prawdy. Zrejterujcie, albo zrozumiecie…
płacąc najwyższą cenę.
Krew
pędzona przez galopujące serce przemierzała arterie – roznosiła
narkotyk po najdalszych zakątkach organizmu. Nigdy nie wzięli tak
wielkiej dawki Trixi. Nie mieli też pojęcia, ile zawartej w sobie
mają autodestrukcji; jakby wszystkie upokorzenia, niewykorzystane
okazje, zniszczone związki i wylane łzy wpadały do jednego
pojemnika, by w pewnym momencie go rozsadzić – zadać cios.
Śmiertelny cios dla duszy i umysłu w świecie uosabiającym
człowieka wydającego ostatnie tchnienie.
– Nie
ma tu zbyt wiele. Nigdy nie było. Powinienem zawrócić, gdy miałem
szansę. Niestety, by coś zrozumieć, należy wysączyć truciznę
do ostatniej kropli. Dopiero wtedy człowiek widzi… – wciąż
mówił nieznajomy głos usytuowany gdzieś z poziomu gruntu. Może
nawet spod samych drzwi wejściowych. – Człowiek wie, lecz nie
może zejść z obranej ścieżki. W tym zawarta jest kolejna
tragedia. Mróweczki biegają. Nie dostrzegają śmieszności swych
planów. Jedynie skrajne, przynajmniej czasem, otwiera oczy; pozwala
troszeczkę lepiej zrozumieć. Wtedy… nic jest już takie samo.
Nic. Już. Nie. Jest.
Nieboskłon
w jednej chwili pokrył pęknięcia, w następnej zaś pękł z
hukiem miliona tłuczonych szyb. Klecha pomyślał, że tak właśnie
musi brzmieć piekło, gdzie niezliczone masy ludzi palone są żywcem
i podtapiane w rozgrzanej smole, ponieważ nie przestrzegały reguł
wyrytych na dwóch kamiennych tablicach. Z powodu ogłuszającego
dźwięku i widowiska opadających na ziemię gigantycznych kawałków
szkła, Bruno nie zauważył, że coś dzieje się ze Wskazówką.
Dopiero gdy jej ręka (zakończona długimi i cholernie ostrymi
paznokciami) przebiła mu skórę w okolicach nadgarstka, skierował
wzrok w miejsce, gdzie siedziała ukochana.
– Wszystko
w porządku? – zapytał; tak mu się przynajmniej wydawało,
ponieważ ostry dźwięk gwałcący bębenki uszne wciąż trwał.
Dodatkowo miał zdrętwiałe usta. Mrowienie rozchodziło się po
ciele – skupiło w kilku miejscach; między innym na czubku nosa i
palcach u stóp. – Alicjo Błaszczak! Baczność!
Wciąż
żadnej reakcji. Ciało napięte miała niczym struna. Lewą rękę
zaciskała na włosach, za które od czasu do czasu szarpała.
Wtedy
zza horyzontu wychynęło… coś. Istota podobna do czerwia pustyni,
lecz o wiele większa, przysłoniła horyzont. Złożona była z
niezliczonej ilości ludzkich zwłok w różnym stopniu rozkładu.
Podczas ruchu, przez otwory w ciele tryskała gęstą substancja
koloru szmaragdu. Łzy opadały wraz z kawałkami szkła na ziemię –
deformowały krajobraz tak, iż zaczął przypominać powierzchnię
szalonej planety z samego środka Boötes void. Gdy jedna z kropli
uderzyła nieopodal miasteczka, Klecha dostrzegł to, co w sobie
zawiera.
– Gruchotnica
– stwierdził nieznajomy, którego było doskonale słychać mimo
hałasu. – Tyle się napracowała; tyle poświęciła energii, by
stworzyć i podtrzymać ten projekt. Tymczasem znowu ją znaleźli i
zaczęli tępić…
– Wytępić
można coś, co swym istnieniem przynosi więcej szkody niż pożytku
– wyszeptał Wroński. – Czyżby wszystkie te śmierci zadane w
jakże kreatywny sposób; zwierzęta rozszarpujące jedno drugie z
powodu głodu i miliony poległych istnień były zaledwie projektem
monstrum? To dlatego każdy pozytywny uczynek, pieprzony wynalazek i
poród mnoży tylko cierpienie?
Zerwawszy
się na równe nogi, Klecha podszedł do barierki. Oparł na niej
dłonie. Substancja uderzyła w miasteczko. Wypełzły z niej
bezwłose, błoniaste i ociekające śluzem twory chorego umysłu.
Istoty, jakby na zlecenie swej matki, zamierzały przyśpieszyć
unieważnienie projektu o kryptonimie: Ludzkość.
– Uciekamy
przed winą, popełnionymi błędami, zakłamaniem i nienawiścią w
półprawdy i iluzje. Sami siebie ochrzciliśmy zdobywcami…
wybrańców Bogów od siedmiu boleści; pieprzony pępek świata
zawsze miał pole manewru. Z nawet najgorszej sytuacji mógł wyjść
obronną ręką: wyjechać i zbudować kolejne mrzonki. Jak się
czuje teraz, gdy zawodzi nawet upływie czasu?
Nim
Bruno zdążył zareagować, czy w ogóle rozważyć słowa
nieznajomego, Gruchotnica otworzyła się z przeciągłym
mlaśnięciem. Wprost na znarkotyzowaną parę padło oko Stwórcy:
Matki natury. Niestety zamiast dobroci, wyrozumiałości, ciepła i
treści można było dostrzec w nim jedynie otchłań poprzedzającą
wszelkie stworzenie i otchłań zastępującą wszelkie stworzenie.
Lustro, w którym z grymasem bólu przygląda się sam czas. Nigdy
wcześniej Klecha i Wskazówka nie czuli równie dotkliwej rozpaczy.
Samo słowo rozpacz stanowi zaledwie jeden odcień w feerii
destrukcyjnych barw, jakie zafundowała swoim tworom Istota
przysłaniająca nieboskłon.
– Idziesz,
czy stoisz; płaczesz, czy śmiejesz się; oddychasz, czy gnijesz;
istniejesz, czy nie istniejesz: wszystko bez znaczenia! – wrzasnął
głos spod balkonu. – Każda twoja łza, marzenie i myśl są
niczym. Ty jesteś niczym. Świat jest niczym! Po powierzchni ziemi
od milionów lat wespół harcuje drapieżność i śmierć. I nikt…
nawet Wielki Pan Człowiek nie miał odwagi, by choć na sekundę
postawić znak zapytania przy samym bycie i narodzinach w ogóle…
Matka wyposażyła nas tak, byśmy wierzyli i to Matka poprowadzi nas
za rękę do innego czasu i innego świata, gdzie cyrk makabry i
dekompozycji zacznie się od nowa!
6
Był
o krok od postradania zmysłów. W zwolnionym tempie obserwował
kroplę wypełnioną istotami przypominającymi Apostołów z
Berserka spadającą wprost na dom martwego gangstera. Poczuł niemal
radość, gdy wyobraził sobie, jak zostaje rozerwany na kawałki i
połknięty – wtedy przestałby istnieć, a co za tym idzie,
przynależeć do świata stanowiącego kwintesencję obłędu. Nagle
poczuł, jak od tyłu obejmują go dłonie. Znajomy zapach cytrusów
wypełnił nozdrza Brunona. Otworzył usta do krzyku, lecz wypłynął
z nich zaledwie szloch. Drugi raz tego dnia łzy spłynęły
mężczyźnie po policzkach. Oddech owiał najpierw jego szyję,
później zaś ucho. Dźwięczny głos bez odrobiny drżenia
rozkazał:
– Wróć…
do mnie… Wróć do mnie kochanie.
7
Gdyby
Wskazówka nie podtrzymała Wrońskiego, ten na pewno by upadł; może
nawet przeleciał przez barierkę i – uderzywszy o ziemię –
obserwował świat pożerany przez istoty rodem z filmów Eda Wooda.
Na szczęście Alicja wzięła kilka tabletek mniej od ukochanego i
brała mniejsze łyki samogonu. Dzięki temu w porę zapanowała nad
odrealnieniem. Przeprowadziwszy Klechę tak, by nie wpadł do
ogniska, posadziła jego cztery litery na kanapie.
– Oko…
nicość poprzedzająca czas.
Przeczesała
palcami jego kruczoczarne włosy. Złożyła na ustach pocałunek.
– Jesteś
kochany i jesteś potrzebny. Nigdy nie zostaniesz sam. Słyszysz? Bez
względu na to, w jak gęstym mroku pobłądzisz i tak cię znajdę!
Okryła
go kocem, po czym spojrzała na place dłoni. Miała na nich
zaschniętą krew. Czy naprawdę to zrobiłam? – zastanawiała się
przez chwilę. – Zrobiłam krzywdę jedynej osobie, która mnie
kiedykolwiek kochała? Rzeczywistość pęka w szwach; rzęzi niczym
sześćdziesięcioletnia palaczka… nie ma lepszego sposobu na
wypełnienie ostatniej prostej do grobu?
– Trixi
to jedyny sposób, by dostrzec choć fragment niepojmowalnego –
rzekł głos. Alicja zerknęła w stronę, z której dochodził.
Spostrzegła mężczyznę z raną postrzałową głowy, okrakiem
przechodzącego przez barierki tarasu. – Nie obrazisz się, że na
chwilę do ciebie dołączę? W końcu był to kiedyś mój dom.
Wyblakłe,
martwe oczy gangstera spoglądały wprost na Alicję. Jego sine usta
wykrzywiał cwaniacki, lecz szczery uśmiech.
– Czy
powinnam się dziwić, że widzę chodzące trupy, olbrzymie
niemowlęta i drzewa wznoszące gałęzie w modlitwie? – zapytała,
kładąc dłonie na bokach. Kiedyś umarłaby ze strachu na widok
chodzących zwłok, lecz granica obłędu z miesiąca na miesiąc
przesuwała się coraz dalej.
– Nie
sądzisz, że Trixi idealnie pasuje do Perun? Popieprzony narkotyk
roznoszony ulicami najdziwniejszego miasta w Polsce. Wykolejenie
przyciąga się i kotłuje. Poza tym nie ma nic piękniejszego od
przemierzania nocą ulic Starego miasta. Flaszka za pazuchą, światło
bijące z koksowników i mgła… wszędzie ta pieprzona mgła.
– Gadasz,
jak większość mieszkających tam popaprańców – stwierdziła
Wskazówka. Blask z ogniska oświetlał połowę jej ciała; była
wysoką, szczupłą kobietą o pociągłej, zaciętej twarzy. Wąskie
usta i spiczasty nos wywoływały wrażenie, iż należy do typu osób
z ciężkim charakterem. – Rozumiem, by podniecać się Hiszpanią,
Madagaskarem, czy Hawajami… ale pieprzonym miastem, gdzie tułają
się masy niezadowolonych z bycia żywym dziwaków?
Zamiast
odpowiedzieć, gangster podszedł do ogniska – wyciągnął dłonie
w stronę płomieni. Blask wyłonił z ciemności szczegóły jego
aparycji: barczysty, niski facet o idealnych rysach twarzy
prawdziwego przystojniaka i burzy czarnych włosów na głowie.
Śmierć mocno odcisnęła na nim piętno, lecz w oczach wciąż
igrał blask wytrawnego gracza; pasował idealnie do zmarszczek wokół
ust sugerujących, iż często gościł na nich jadowity uśmieszek.
Trup miał na sobie czarny golf z pięcioma dziurami po kulach i
dżinsy, na stopach zaś zaledwie skarpety.
– Nie
dość, że otworzyli ogień, gdy zaglądałem do bagażnika i byłem
bezbronny, to jeszcze zdarli mi buty z nóg. Chyba w ramach trofeum.
Żałosne skurwysyny.
Alicja
ledwo go słuchała. Zajęta była ukochanym, który majaczył coś z
zamkniętymi oczami. Rozgrzana alkoholem nie potrzebowała już
koców, więc przykryła nimi Brunona.
– Szybkie
życie – szybka śmierć – stwierdziła w końcu, gdy usiadła na
kanapie obok nóg partnera i zaczęła przygotowywać drinka. –
Może się napijesz?
– Chętnie.
– Naprawdę?
– Brwi Wskazówki podjechały do góry.
– Najpierw
proponujesz, a teraz robisz zdziwioną minę?
– Nie…
nie o to chodzi. Po prostu…
– Alkoholizmem,
czy marskością wątroby się już raczej martwić nie muszę, więc
podaj drinka i zmyj z twarzy grymas ostrego zatwardzenia.
Siedzieli
i pili w ciszy przez następne pół godziny. Wroński w końcu
przestał majaczyć; teraz od czasu do czas wydawał z siebie ostre
chrapnięcia. Tymczasem świat dookoła wciąż szalał pod wpływem
porywistego wiatru, a domy na końcu doliny błyskały światłami,
jakby chciały przypomnieć, iż mimo rozkładu świata, wciąż
istnieją odpowiedzialni obywatele podtrzymujący iluzję sprawnie
prosperującego społeczeństwa.
– Łyknę
sobie jeszcze jedną. – Alicja wyciągnęła z torby tabletkę.
Wrzuciła ją do ust. – Może na narkotyk również masz ochotę?
Jak ty w ogóle się nazywasz?
Gangster
z trudem oderwał wzrok od płomieni. Światło wyławiało z
ciemności dziurę w głowie, którą musiała wyrwać jedna z kul
pistoletu. W galarecie mózgu Wskazówka na szczęście nie
dostrzegła żadnych robaków.
– Miła
z ciebie osóbka, ale alkohol wystarczy. Chciałem tylko sprawdzić,
czy mogę jeszcze odczuwać smak… – Facet wbił w swą
rozmówczynię oczy o wyblakłych tęczówkach. Zapytał: –
Mieszkasz pod moim dachem i nawet nie wiesz, jak się nazywam?
– W
młodości przechodziłam okresy fascynacji bad boyami, jednakże
zwykle byli to zaćpani rockmani, a nie starsi o kilkadziesiąt lat
członkowie mafii. Wybacz.
– Cięty
język. Gdyby zostało mi choć kilka uderzeń serca, na pewno bym
się za tobą uganiał.
– Och,
domyślam się. Miałeś pieniądze i wygląd, więc pewnie
poświęciłabym ci chwilę. Może nawet dwie.
Gangster
oblizał czarnym językiem dziąsła. Uśmieszek lisa, który mimo
pułapek zastawionych przez gospodarzy kolejny raz wdarł się do
kurnika.
– Nim
pewnych dwóch żałosnych skurwieli strzeliło mi w tył głowy,
mówiono na mnie Kangal. Trzymałem za jaja całą Warszawę.
– Wielka
szkoda, że Bruna wystrzeliło w złą stronę. Zdarza mu się to
bardzo rzadko. Zwykle potrafi znieść dwa razy więcej tabletek ode
mnie, lecz dzisiaj… musiał zobaczyć coś totalnie popieprzonego.
– Wiem,
co widział twój chłopak. Siedzi w nim autodestrukcja, dzięki
której dotarł do kresu: zobaczył coś, czego nie powinien widzieć
nikt żyjący. Tacy lubią poświęcać się dla większej sprawy.
Uważaj, żebyś go przez głupotę nie straciła.
Błaszczakowa
wyciągnęła nogi w stronę ogniska. Westchnęła. Jakiekolwiek
ślady podenerwowania wyparowały z jej organizmu. Noc spędzana przy
ognisku zawsze oddziaływała kojąco; między innymi dlatego, mimo
zmarznięcia, dała namówić się do wyjścia na taras.
– Nigdy
mu tego nie mówiłam, ale bardzo żałuję, że nie poznaliśmy się
lata wcześniej. Nie dość, że ominęłoby mnie sporo głupot, to
mielibyśmy czas na spokojne życie. Teraz, kiedy świat przypomina
kawał gówna, nie ma sensu tworzyć rodziny, czy dbać o zdrowie.
Nadchodzi koniec. Prędzej czy później dołączymy do ciebie,
Kangal, bez względu na nasze widzimisię.
– Różnica
między nami jest duża. Wynika z tego, iż wy wciąż macie szansę
przeżyć kilka, kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt wspólnych
lat. Podczas gdy mnie spotkał los gorszy od śmierci. Jestem psem
gończym istoty rozkochanej w historiach. Podążam za tymi, którzy
mają coś ciekawego do opowiedzenia. Z jednego świata do drugiego…
i tak w kółko cholera. Przez resztę pieprzonej wieczności! –
Trup pokręcił głową i przygryzł wargę. – Całe życie
uważałem się za wytrawnego gracza: Cwaniak numer jeden, te sprawy.
Tymczasem za sterami siedział głupiec próbujący igrać z
niepojmowalnym.
8
– Dlaczego
powiedziałaś, że szkoda, iż twój chłopak nie jest przytomny?
Sądzisz, że wniósłby coś interesującego do naszej rozmowy? –
Mężczyzna zataczał koła szklanką, by ostatecznie przyłożyć ją
do ust i gwałtownie wychylić. – Szkocka to to nie jest, ale i tak
ledwo czuję jej smak…
– Klecha…
mój narzeczony… dzięki niemu tut dotarliśmy. Brunon uwielbia
sylwetki polskich gangsterów. Przeczytał o tobie niejedną książkę;
w którejś z nich pisali o niedokończonej willi jednego z
najbardziej wypływowych polskich mafiosów. Postanowiliśmy
sprawdzić, co z niej zostało. Spodziewaliśmy się okradzionych z
kabli ruin, a tu taka niespodzianka.
– Czyż
to nie ironiczne, że ludzie piszą książki o facecie, który sam
żadnej nigdy nie przeczytał?
– Życie
to ogólnie śmierdząca iluzją padlina.
– Hmmm,
zgorzknienie na koniec świata… typowe.
Alicja
wzruszyła ramionami.
– Zważywszy
na okoliczności to jedyne rozsądne podejście. Siedzimy tak i
siedzimy; może powiesz w końcu, po co przyszedłeś? Bo nie
uwierzę, że wstałeś z grobu, by pleść bzdury z naćpaną
kretynką i patrzeć na jej jeszcze bardziej naćpanego partnera?
– Że
też zawsze musimy szukać drugiego dna, jakby trup z wystającymi
kościami czaszki, ot tak nie mógł któregoś razu wstać z grobu,
by odwiedzić żywych przy ognisku!
– Niech
zgadnę: za życia podobnym tonem wprawiłeś w zakłopotanie
niejednego niewypłacalnego przedsiębiorce, co?
Kangal
wyszczerzył zęby. Brakowało mu jedynki, przez co wyglądał dość
groteskowo.
– Żebyś
widziała tych mięczaków! Wystarczyło podnieść głos, by w
kroczu pojawiła im się ciemna plama! Widzę, że podziwiasz moje
uzębienie. Ech… po otrzymaniu kuli w łeb, rzuciło mną do
przodu; uderzyłem twarzą w kant bagażnika i wybiłem siekacza.
Wyglądam jak żul, ale w najbliższym czasie nie spodziewam się
randki; wciąż też nikt nie zbudował pierwszego burdelu dla
umarlaków, więc mało obchodzi mnie aparycja.
– Zmieniasz
temat. Nie chcesz: Nie odpowiadaj.
– To
takie typowo ludzie: wszystko musi mieć cel, być po coś i w ogóle
sens, i poukładanie; struktura o jaśnie określonym kształcie.
– Czyli
mam rozumieć, że fatygowałeś się do mnie bez premedytacji?
Trup
ścisnął usta w białą kreskę, ledwo wstrzymując atak śmiechu,
od którego rozdęło mu policzki. Powietrze ze świstem uszło przez
ranę postrzałową, wyrzucają przy tym odrobinę zielonkawej mazi.
– Stoję
pod murem z opuszczonymi portkami, a ty walisz we mnie wiązką
światła i nie pozwalasz wykonać ruchu.
– Ani
kroku dalej! – krzyknęła Alicja, błyskając ząbkami w uśmiechu.
– Albo, jak to mówili mieszkańcy Khorinis: „Stój, śmieciu!”.
Gangster
wzniósł dłoń do głowy i zamachał palcami w miejscu, gdzie
powinna znajdować się czaszka.
– Łeb
mnie swędzi, mimo iż rozprysło go po parkingu jak makabryczne
konfetti… nie oczekuj ode mnie jasnej odpowiedzi, bo sam do końca
nie wiem, jak się sprawy rozwiążą. Czas pokaże, ślicznotko.
– Wal
prosto z mostu. Gorzej i tak być nie może.
– Zawsze
może być gorzej – stwierdził Kangal. W jego głosie pobrzmiewał
taki chłód, iż Wskazówkę przeszły ciarki. Otworzyła nawet
usta, by przyznać mu rację, lecz nim zdążyła wprawić w ruch
struny głosowe, usłyszała: – Temu światu nie pozostało wiele
czasu. Wiem, wiem: nie wyjawiłem prawdy objawionej, ale pozwól
wypowiedzieć się do końca. Choć… nie. Lepiej, żebyś na własne
oczy zobaczyła, co za kilka tygodni spotka ten świat. Kto go
nawiedzi.
Trup
wstał. Podszedł do Błaszczakowej. Następnie zacisnął dłoń w
okolicy nadgarstka dziewczyny. Zimne, blade palce wypełniało
drżenie, jakie czuć przy dotyku transformatora. Wypływająca z
martwego ciała energia przenikała do żywych tkanek – opanowywała
umysł, który wędrował coraz dalej i dalej. Co tam prędkość
światła – pomyślała Alicja z mieszaniną rozbawienia i
podenerwowania – gdy masz prywatne zwłoki zabierające cię na
transcendentną przejażdżkę.
– Przypatrz
się uważnie, co kroczy w stronę ziemi. Później staniesz przed
wyborem.
9
Słońce
zniknęło za horyzontem, lecz mrok jeszcze nie nadszedł. Otoczenie
gubiło kontury w różnych odcieniach szarości. Powietrze wypełniał
jednostajny szum podobny do pracującej na wolnych obrotach maszyny.
Wskazówka obserwowała świat oczami człowieka urodzonego na innej
planecie. Szczupły mężczyzna w średnim wieku stał pośród pól.
Miał mięsiste usta, duży nos i podkrążone oczy, z których
niemal wylewała się melancholia. Oddychał powoli, lecz wnętrze
pożerało mu przerażenie. Dzięki wieloletniej chorobie, samotności
i genetycznej predyspozycji przewidywał czasem nadchodzące
tragedie. Dlatego, mimo spadającej temperatury i malejącej
widoczności, nie postawił kroku w stronę domu. Obserwował
horyzont. Wiedział, że nadchodzi, nim pojawiły się pierwsze
zarysy na północnym niebie. Niszczycielka; ściana o niewidzących
oczach podobnych do dwóch czarnych słońc. Dwa plugawe zwierciadła
jako jedyne upodabniały ją do żywej istoty. Pod każdym innym
względem nie miała ona nic wspólnego z życiem… może prócz
tego, że stanowiła jego zaprzeczenie.
Nagle,
spoza kadru, rozległ się głos Kangala:
Jedynym
prawem łączącym wszystkie światy jest dekompozycja. Kiedy
nadejdzie rozkład – nic go nie powstrzyma. Zgasną kolejne
gwiazdy, zmarnieją tętniące życiem planety – galaktyki zgasną
jedna po drugiej, aż w próżni pozostaną jedynie martwe skały.
Później nawet one zostaną wessane przez Istotę końca. Ludzie od
zarania dziejów zastanawiali się, jak wygląda ostatni słupek
graniczny; znak za którym nie istnieje zupełnie nic. Podarowałem
ci przywilej widzenia. Użyj oczu tego mężczyzny. Popatrz, ile
wycierpiał. Od dawna wiedział, jak to się skończy, lecz nie miał
dowodów… Dzisiaj wróci do domu i pierwszy raz prześpi spokojnie
całą noc. Ukołysze go do snu świadomość (nawet ta najgorsza;
najbardziej destrukcyjna), że miał rację. Wyostrzony zmysł
przyniósł mękę; wraz z nią dar bezużytecznej wiedzy, po której
otrzymaniu nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.
Planeta,
na pierwszy rzut oka, podobna do Ziemi nie miała przed sobą
kolejnych wschodów słońca. Na globie mężczyzny z włosami
spiętymi w koński ogon nie zakwitnie już żaden kwiat; nie
zaśpiewa ptak i nie przyjdzie na świat kolejne dziecko. Coś
zadecydowało, lub może nie zadecydował nikt, iż czara goryczy
została przelana. Dość cierpienia, wylanych łez i potu. Coś –
z braku lepszego pomysłu nazwijmy ją istotą – sunie przez
kolejne kilometry niczym ślimak. Ciężaru jej trwania nie
wytrzymają same fundamenty bytu. Nawet czas, ten nieuchwytny,
bezbarwny urwis musiał stanąć w półkroku i ukorzyć się przed
ostatecznym rozwiązaniem. To samo spotka błękitną planetę.
Proces nie będzie natychmiastowy; ci bardziej naiwni zdążą
poudawać jeszcze przez jakiś czas, że wszystko w porządku. Nic
złego nie ma miejsca, więc wracaj do obowiązków, ponieważ mamy
gospodarstwo do utrzymania. Raz-raz!
Jeżeli
nie skorzystasz z mojej propozycji, padniecie ofiarą Niszczyciela.
Jego snop przeniknie was i – przed unicestwieniem – zachowa w
pamięci. I jako widma, wersję robocze samych siebie, będziecie
błądzić wewnątrz labiryntu bez końca i początku. Spotka was los
gorszy od śmierci. Nieistnienie miało (w sumie wciąż ma) bardzo
złą opinię. Rozumiem dlaczego. Niestety ci głupcy nie wiedzą, że
świadomość mogą spotkać o wiele gorsze rzeczy od zniknięcia.
Odchodząc w dekompozycję wraz ze swym ciałem przynajmniej wiesz,
że nic gorszego już cię nie spotka. Tymczasem…
10
– Jest
los o wiele gorszy – rzekł Kangal. – Nie wyobrażasz sobie
zróżnicowania i bestialskości innych światów.
– Czy…
istnieje niebo? Wiesz, miejsce idealne; bez bólu, chorób itd. Tylko
spokój, piękno i spełnienie marzeń?
Spodziewała
się, że ryknie śmiechem, słysząc tak naiwne pytanie. Zamiast
tego skinął głową. Rzekł:
– Nieba
sensu stricte nie ma, ale są miejsca, gdzie wiecznie panuje spokój.
Człowiek nie przetrwałby w nich zbyt długo. Nie jesteśmy, jakby
to powiedzieć, zbudowani do trwania w monotonii. Pasujemy do
bezwzględnego, oszukanego świata, ponieważ stanowimy jego
integralną część; sami w punkcie wyjścia jesteśmy…
– Dobrze
już – stwierdziła Wskazówka, ocierając zły. – Nie kończ. I
tak wystarczająco wyprowadziłeś mnie z równowagi.
– Mogę
cię z tego wyciągnąć. Musisz tylko ruszyć cztery litery.
Niedaleko…
– Nie
zostawię Bruna.
– Chyba
nie chcesz powiedzieć, że z powodu czegoś tak żałosnego jak ten
typ, skarzesz się na piekło? – Gangster złapał brodę Alicji
między kciuk a palec wskazujący i ustawił tak, by ich oczy się
spotkały. – Nie żartuję. Czeka cię piekło, z którego możesz
uciec. Musisz mi tylko zaufać.
– Nie
ufam ludziom, nie wspominając byłych gangsterów z odstrzelonym
kawałkiem łba.
– Nie
zmienisz zdania?
– Idź
kusić kogoś innego, Kangal. Jestem zmęczona. Poza tym muszę zająć
się Klechą.
Nie
zamienili więcej ani słowa. Mężczyzna posiedział jeszcze trochę
przy ognisku, po czym – nie wydawszy najmniejszego dźwięku, czy
ostrzeżenia – zniknął. Alicja żałowała, że z nim nie poszła,
lecz trwało to bardzo krótko. Wystarczyło jedno spojrzenie na
twarz ukochanego, by zrozumieć jedno: „Moje miejsce, bez względu
na okoliczności, jest u boku tego człowieka; do samego pieprzonego
końca”.
11
Nigdy
nie zapomnę dnia, w którym pierwszy raz odczułem samotność
człowieka we wszechświecie. Nawet wtedy zdawałem sobie sprawę, że
to oklepany temat, jednakże wiedza ta w najmniejszym stopniu nie
zmniejszyła żalu napierającego na kości klatki piersiowej.
Rodzice siedzieli u rodzinki, obgadując tych, których akurat z nimi
nie było, głośniki wypełniały pokój kolejnym utworem z albumu
III zespołu Badbadnotgood, zaś nastoletni Brunon stał w spodniach
od pidżamy w oknie – obserwował nieboskłon; niezmierzoną czerń
wypełnioną pustką, w której poruszają się skały i martwe
światło. Jeżeli jestem niczym zaledwie w skali ludzkości, jaką
wartość przedstawiam w konfrontacji z wszechświatem? Dlaczego
myślę i czytam o ludziach nieistniejących od stuleci? Dlaczego
próbuję przeniknąć czas i – przy pomocy wyobraźni – wywołać
z otchłani ich twarze, uśmiechy… może nawet usłyszeć głos?
Przeraża mnie bezmiar czasu, który płynął przed moim urodzeniem,
strasznie smuci niewielka przestrzeń, jaką zajmuję i wpędza w
melancholię konstatacja, iż po mojej śmierci nic tak naprawdę nie
ulegnie zmianie.
Tamtego
dnia, chłostany lodowatym, lutowym wiatrem, zrozumiałem wszystkie
religie świata. Tylko potworne odczucie samotności, zagubienia i
bezsensu skłoniło tak zakochane w sobie zwierzę do wykreowania
Istoty Wyższej: Ojca uosabiającego sens, który unieważni nawet
samą śmierć. Jedyne ukojenie – namiastka poukładania w świecie
chaosu.
CZĘŚĆ
II
1
Słońce
nie wzeszło od czterech dni.
W
oddali majaczyły rozpalone na polanie ogniska. Bruno i Alicja
błąkali się po domu niczym z zjawy, walcząc z szarpiącą
psychikę paranoją. Odstawili alkohol i zmniejszyli przyjmowanie
prochów, by baczniej obserwować zebranych przy płomieniach
mieszkańców Miasteczka przypominających wycięte z czarnego
papieru postacie. Tymczasem dom otaczała mieszanina mrozu i
ciemności. Z nieba nieprzerwanie sypał śnieg z deszczem; wiatr
wpadał przez wybite okna, chłostając niezakryte części ciała.
Między rzędami drzew rozbłyskiwało czasem światło, jakby grupy
ludzi, nie bacząc na paskudną pogodę i śmiertelnie chory świat,
wędrowały w góry w poszukiwaniu czegoś… lub kogoś.
– Ogniska
wyglądają jak stosy. Nie podoba mi się to – stwierdził Bruno,
zerkając przez lornetkę w stronę miasteczka.
– Może
wiedzą, że tu jesteśmy i szykują desant? Wiesz, jak we
Frankensteinie, kiedy to tubylcy szturmują zamek doktora z
pochodniami?
– Bez
względu na to, czego świry szukają w okolicy i kogo mają zamiar
wrzucić do tych płomieni, musimy mieć się na baczności.
Wskazówka
objęła Bruna. Szepnęła:
– Nie
wiem, ile jeszcze wytrzymam. Zmęczyła mnie ucieczka, teraz znowu
ukrywamy się jak szczury, zamiast korzystać z ostatnich miesięcy
życia.
– Nadziei
pozostało niewiele: to fakt. Musimy się jednak jej trzymać.
– Zawsze
potrafisz pocieszyć. Dziękuję.
– Jak
to szło? Kiedy jedno spada, drugie ciągnie je ku górze?
– Boże,
tylko nie Happy Sad!
Zachichotali,
wymienili pocałunki. Trwali tak w ciemności przez dobre kilka
minut. W końcu ciszę przerwała Wskazówka:
– Przeniosę
nas na strych. Wciągniemy drabinę i się spokojnie wyśpimy.
Myślisz, że… słońce jeszcze wzejdzie?
Spodziewała
się (w głębi duszy oczekiwała), że odpowiedź będzie
natychmiastowa i ociekająca nadzieją; słabiutkim – umierającym
z głodu – światełkiem w tunelu. Zamiast tego usłyszała coś,
co zmroziło jej krew w żyłach:
– Bardzo
bym chciał, ale świat zamienił się w gruchota, który ledwo
pokonuje ostatnie kilometry. I nawet jeżeli odzyskamy światło dnia
teraz, co będzie później? Za miesiąc, pół roku, czy może rok?
– Może
warto rozpatrzyć propozycję Kangala?
– Po
pierwsze: złożył ją tylko tobie. Po drugie: byłaś tak
naszpikowana narkotykami, że nie możesz brać jego wizyty za
pewnik.
– On
nie był prawdziwy, ale wizja tego co nadchodzi na pewno –
Błaszczakową przeszedł dreszcz. Przylgnęła mocniej do partnera.
– Poza tym Jowita powiedziała, że…
– Wiem,
co mówiła Kotańcowa! – stwierdził odrobinę zbyt mocno Klecha.
Pogarda do samego siebie nabrzmiała; nie znosił nie panować nad
emocjami. Lornetka wysunęła się z dłoni mężczyzny, uderzyła o
stojącą na parapecie butelkę wody. – Wybacz. Ostatnio mam
nastroję jak zbuntowana nastolatka.
– Nie
ty jeden, nerwusie. Gdy tylko sytuacja się trochę… o ile się
ustabilizuje, znowu rozpalimy ognisko i weźmiemy dragi. Może Kangal
wróci i tym razem złoży lepszą ofertę?
– Uparciuch
z ciebie. – Wroński skierował wzrok na ukochaną. Pocałował ją
w nos.
– Jeszcze
jaki!
– Lepsza
pogoń za nadzieją, nawet tą najbardziej złudną, od palnięcia
sobie w łeb.
Na
palnięcie sobie w łeb przyjdzie jeszcze czas – zamierzała
powiedzieć, lecz w ostatniej chwili tego zaniechała. Wzrok
dziewczyny padł na umiejscowioną daleko w dole polanę, gdzie
płomienie wielkości rozpalonej główki zapałki sięgały coraz
wyżej i wyżej rozgwieżdżonego nieba.
13
Zebrawszy
folię z terenu willi, Klecha okrył nią watę szklanką
wyściełającą strych. Niewielkie pomieszczenie bardzo podobało
się Wskazówce – było przytulne i szybko się nagrzewało.
Dziewczyna siedziała z nogami wsuniętymi w śpiwór, dzieląc
spisane godziny na dni. W ten sposób, przy pomocy notesu, mogła
śledzić upływ czasu. Kartkę oświetlała włożona do szklanki
świeca. Sześć metrów dalej leżała drabina – tylko przy jej
pomocy można było dostać się na strych, dzięki czemu stanowił
bezpieczne miejsce do spędzania nocy.
Może
powinnam pisać pamiętnik? – rozmyślała, bazgrząc po marginesie
zapisanej liczbami kartki. – Tylko… czy warto zostawiać list w
butelce, gdy kończy się świat? Lżej będzie umierać, jeśli
skreślę ostatnie emocje i przemyślenia? Mówią, że historia
kołem się toczy; może to nie pierwszy tego typu kataklizm? Może
nie ostatni? Przetrwać w zdaniach tysiąclecia; być czytana przez
istotny pod obcym niebem…
Z
braku lepszego pomysłu otworzyła zeszyt na nowej stronie. Napisała:
„Czuję,
jakbym tonęła w lodowatej wodzie. Skórę muskają kostki lodu;
powietrze wypełniające płuca, z każdą chwilą umyka. Nie ma
ucieczki przed istnieniem. Nawet mnie, niestrudzoną wędrówką
śniącą na jawie marzycielkę, chwyta szponiastą łapą i
sprowadza na ziemię; bym obserwowała, wyciągała wnioski i
osądzała. Ludzie powiadają, że życie jest ciężkie, jednak ja
widzę to inaczej… ono po prostu nie ma za grosz sensu. Pozbawiona
głębi i – co najsmutniejsze – gracji bieganina między
wymaganiami i chceniami. Na końcu sen i zapomnienie pośród
polakierowanego drewna; cztery deski spuszczane do ziemi przez
śmierdzących alkoholem, szczerbatych pracowników zakładu
pogrzebowego…”.
– Życie
jest piękne – wyszeptała, po czym zwolniła; pogłębiła oddech.
Nerwy drgały coraz wolniej; w końcu wróciła stabilność. –
Powtarzajmy do ostatniego błysku słońca: życie. Jest. Piękne.
– Jasny
szlag! Ktoś idzie! Gaś święcę kochanie!
14
Przeciążone
stresem, miesiącami macerowane w używkach mózgi formowały z mroku
przeróżne postacie; poczynając od znienawidzonych członków
rodziny i agresywnych kolegów z klasy, kończąc zaś na obrzydłych
współpracownikach, narcystycznych partnerach i biernych agresywnie
szefach. Korowód sylwetek i twarzy wyławiany z pamięci; sceny
noszące piętno – otwierające mentalne rany
Nagle
ciszę przerwał jęk. Coś zaszurało. Ktoś zapłakał.
– Nie
wytrzymam – wyszeptała Alicja ucha ukochanego. Trzęsła się jak
osika.
Snop
chybotliwego światła wypełnił korytarz pod nimi. Miarowe : „Szur…
szur… szur…” narastało. Blask płynący z latarki przez krótką
chwilę oświetlił twarz Klechy; pokrywały ją krople potu. Jedna
zwisała nawet z czubka nosa mężczyzny. Wskazówka dopiero wtedy
zrozumiała, jak bardzo Wroński się o nią martwi. Jestem dla niego
ciężarem. Dodatkowym przywiązaniem w świecie wypłukanym z treści
– pomyślała. – Sam poradziłby sobie lepiej. I nie musiałby
słuchać pieprzenia głupot…
Postać
weszła w ich pole widzenia. Niemal jednocześnie otworzyli usta ze
zdziwienia. Najwyżej piętnastoletnia dziewczyna parła korytarzem,
barkiem ocierając się o ścianę. Zostawiała na niej cienką,
rdzawą kreskę. Lewa łydka nieznajomej nosiła głęboką ranę –
ledwo mogła oprzeć na niej ciężar ciała.
– Musimy
pomóc. – Wskazówka przebijała ukochanego wzrokiem.
– Nie
oglądałaś filmów? Jak to przynęta?
– Mhm,
a co jeżeli niewinna dziewczyna? Pozwolisz jej umrzeć?
Widziała,
jak bardzo zabolał go ten zarzut. Poczuła przyjemność –
znalazła słaby punkt w obronie przeciwnika. Jedna chwila
wystarczyła, by stanęli po przeciwnych stronach barykady.
– Nie
po to zacieraliśmy ślady i ukrywaliśmy się od tygodni… kurwa…
nie po to uciekliśmy z Perun, by wpaść w kłopoty, które w ogóle
nas nie dotyczą!
Spodziewał
się wybuchu gniewu. Może nawet krzyku, przez który ich obecność
i tak zostałaby odkryta. Zamiast tego dostał spokojny głos i
pobrzmiewający w nim chłód:
– Pieprzony
tchórz.
Słowa
kolejny raz wywołały pożądany efekt. Błaszczakowa już szykowała
kolejną ociekającą jadem wiązankę, gdy usłyszała:
– Wiesz,
że cię kocham?
Te
kilka słów sprawiło coś, czego w życiu by się nie spodziewała
– przeważyło szalę na stronę Bruna. Przeciwnik wygrał, lecz
nie był już przeciwnikiem, lecz wielkookim mężczyzną z sercem na
wierzchu, którego pokochała miesiące wcześniej. Otworzyła usta;
zamierzała prosić o wybaczenie i zapewnić o głębokiej miłości,
lecz resztką sił zacisnęła je w bladą kreskę. Następnie
pomyślała: Naprawdę wyrzuciłam w stronę jedynej ukochanej osoby;
jedynej istoty, która nie tylko się o mnie troszczy, lecz –
jestem przekonana – bez wahania oddałaby za mnie życie tak
paskudne słowa? W młodości przerażał fakt, że na starość
przypominać będę matkę – jędzowatą wiedźmę wysysającą z
rodziny energię życiową. Tymczasem starość nigdy nie nadejdzie,
za to ja już jestem kopią rodzicielki!
Odczytał
coś z jej twarzy? Z drgnięcia powieki, czy muskających się ust? W
ogóle coś dostrzegł w niemal całkowitych ciemnościach? Nie
wiedziała i nigdy nie porozmawiała z nim na ten temat.
Klecha
usiadł na krawędzi otworu. Zsunął się do korytarza.
15
Miał
na stopach tylko skarpety. Nie narobił hałasu. Przykucnięty
zerknął najpierw w lewo, później w prawo. Umysł bił na alarm;
wrzeszczał, że to pułapka – w ciemności na pewno czyha morderca
ze wzniesioną nad głowę siekierą. Mój osobisty Raskolników –
pomyślał Klecha. Ruszył w ślad za nieznajomą. Pot zalewał
wytrzeszczone oczy, skarpety wilgotniały od zalegającej podłogę
krwi.
Zbliżywszy
się do progu – przystanął. Nasłuchiwał. Towarzyszył mu szum
przepływającej arteriami krwi i skrzyp stawów. Ostatni raz czuł
tego rodzaju napięcie (lecz o mniejszym natężeniu), gdy został
przyłapany na kradzieży truskawek. Rolnik gonił go przez kilkaset
metrów, aż do pola kukurydzy, gdzie Klecha bawił się z nim w
chowanego. Wtedy też czuł serce rozszarpujące klatkę piersiową;
umysł wyolbrzymiał najmniejszy szelest liści. Niegdyś stawką
było pobicie przez wieśniaka – obecnie morderstwo, lub
wylądowanie w kotle ludożerców.
– Zdechnę
tutaj… – rzekł głos, szlochając. – Zdechnę jak pies.
Klecha
zerknął do pokoju. Nieznajoma położyła latarkę na podłodze.
Oparłszy się o ścianę, jak wcześniej Alicja, kawałkami
materiału próbowała zatamować krwawiącą nogę. Na oko miała
dwadzieścia lat. Była tęga, z dużymi piersiami i sięgającymi
łopatek kręconymi włosami koloru mahoniu.
Jak
dać znać o swojej obecności? – kalkulował. – Nie chcę, żeby
dostała zawału. Sam zresztą jestem na granicy epilepsji. Może
powinienem wydać jakiś dźwięk? Odchrząknąć, czy coś?
Zrobił,
jak zamierzał. Najpierw odchrząknął, co z powodu nerwów bardziej
przypominało kaszel, następnie na sztywnych nogach przekroczył
próg.
– M…
myślałam, że mam więcej czasu.
– Nie
jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nie wiem, kto cię ściga i
dlaczego. Widziałem, że jesteś rana. Przyszedłem pomóc.
– Ludzka
pomoc zwykle kończy się źle. Podziękuję – stwierdziła. W jej
głosie pobrzmiewała pewność z niewielką ilością wyrzutu. –
No? Co się patrzysz? Mam uwierzyć, że po tym wszystkim, co
przeszłam, trafiłam na przyzwoitego człowieka?
– Nie
nazwałbym się przyzwoitym, ale nie grozi ci z mojej strony żadna
krzywda.
Ich
oczy spotkały się, jakby teraz próbowali mentalnymi dłońmi
wysondować swe prawdziwe intencje. Ostatecznie pierwsza zabrała
głos ranna:
– Czego
więc chcesz?
– W
sumie to świętego spokoju, kiełbaski z ogniska i czystej pościeli.
Poza tym chciałbym wiedzieć, że nic mi nie grozi z twojej strony.
Aha. No i czy jesteś z Miasteczka.
– Dotarłam
do miasteczka, bo mój tato został ranny, gdy przeprawialiśmy się
przez góry. Miałam nadzieję, że znajdę aptekę, czy sprawnie
działającą przychodnię. Zamiast tego, mało brakowało, a
skończyłabym na stosie. Skurwysyny.
Słowa
wyrzucone przez nastolatkę wcale nie podziałały kojąco na nerwy
Brunona. Mężczyzna, co chwila zerkał przez ramię, jakby
spodziewał się, że zaraz go ktoś zaatakuje.
– Nie
mamy wiele, ale chętnie pomożemy. Nie zjadamy ludzi i niczego od
ciebie w zamian nie chcemy.
– My?
– zapytała dziewczyna, podnosząc brwi. Chwilę później rozległ
się przytłumiony dźwięk; Wskazówka weszła do pomieszczenia.
Stanęła obok partnera.
– Nazywam
się Alicja. A ty?
– Jestem
Telimena Gawlikowska.
– Mam
nadzieję, że pomagając ci, nie popełniamy błędu.
– Również
mam taką nadzieję.
Dziewczyny
mierzyły się niczym para rewolwerowców. Wroński, zamiast dolewać
oliwy do ognia, wystawił głowę przez okno. Kolejny raz
nasłuchiwał. Grzechot ganianych wiatrem śmieci, łopot obluzowanej
blachy i strzępów brezentu nie wskazywał niczego niepokojącego.
Próbując przeniknąć wzrokiem ciemność, zerknął w lewo, gdzie
najpierw dostrzegł stertę odpadów budowlanych takich jak wiadra,
opakowania po cemencie i zbrojenie, później zerwany mostek
prowadzący do willi, a na końcu ścianę lasu złożoną z sosen,
między którymi pełgały płomienie pochodni.
– Mamy
gości…
– Co
się dzieje?
– Ktoś
się zbliża!
Zdanie
podziałało jak wyzwalacz. Nie bacząc na to, że kobiety wciąż
dochodzą do porozumienia, Klecha podźwignął ranną na ręce, po
czym – ledwo słysząc inwektywy słane pod swoim adresem –
ruszył w stronę korytarza.
16
Podsadziwszy
Błaszczakową, która – dzięki sile ramion – bez problemu
wydźwignęła się na poziom strychu, Bruno skierował wzrok w
stronę nieznajomej.
– Jesteś
ranna; wiem o tym – rzekł, robiąc koszyczek z dłoni – ale
musisz użyć całej siły, żeby wejść na górę. Nie mamy czasu
ściągać drabiny.
– Zrobię,
co w mojej mocy.
Zazgrzytały
przesuwane po betonie kamienie. Wraz z nimi rozległy się kroki.
Dochodziły z wnętrza domu.
– Śmierdzi
tu moczem i starymi ludźmi – stwierdził nieznajomy mężczyzna.
– Im
szybciej ich znajdziemy, tym prędzej wyniesiemy się z tego
nawiedzonego zamczyska.
– Kraszewski
wspominał, że widział ognisko płonące przy willi gangstera. Może
jest nawiedzona?
– Może
masz najebane? Duchy nie palą ognisk. Za to sporo ludzi łazi w tę
i z powrotem, jakby mieli owsiki.
– Ty
od razu z nerwami…
– Jakbyś
potrafił zrobić porządny supeł, siedzielibyśmy teraz i
wpieprzali pieczyste, a nie szukali krwawiącej gówniary!
– To
nie moja…
– Dobrze
już. Zamknąć ryje. – Wtrącił trzeci głos. Po jego tonie od
razu można było wywnioskować, iż to on wydawał rozkazy. –
Rozejdźcie się po domu i zajrzyjcie w każdy kąt. Miejcie broń w
pogotowiu.
Podczas
gdy Klecha stał z wyprostowanymi rękami, jakby próbował uformować
Genki-Damę, intruzi przytaknęli szefowi i zrobili, co kazał; na
parterze rozległ się trzask przewracanych mebli i tłuczonego
szkła. Czy zostawiliśmy jakieś ślady? – rozmyślał Bruno,
zlizując pot z górnej wargi. Drżały mu łokcie i kolana. Nowo
poznana dziewczyna niemal dotarła na strych; otwór wypełniał
teraz jej wielki tyłek. – Jeżeli przeoczyliśmy choć jedną
rzecz… pojemnik z jedzeniem, tabletkami, czy reklamówkę z
ciuchami, znajdą nas i zabiją, ale najpierw porządnie okaleczą
jak w tym chorym nagraniu o tytule Funkytown.
– Dziwnie
tu czysto.
– Mhm,
kanapa przykryta kocem, zaślepione okno, żeby nie wiało do środka.
Może Kraszewski ma rację?
– Bogdan,
leć na górę.
Słysząc
ostatnie zdanie, Klecha spojrzał w stronę schodów. Gdyby miał
dodatkowe dwadzieścia sekund, najprawdopodobniej zdążyłby
dźwignąć się na strych. Niestety stłumione stuknięcia podeszew
o betonowe stopnie jednoznacznie wskazywały, iż Bogdan zamierzał
niezwłocznie wykonać polecenie szefa. Należało podjąć decyzję;
rybka albo akwarium, jak mawiała matka Brunona. Nim poderwał nogi
do biegu, ostatni raz oparł wzrok na otworze w suficie. Spoglądały
na niego dwie pary oczu. Nagle poczuł krople opadające na twarz…
Wskazówka nie nadążała ocierać łez. Bezgłośnie wypowiedział:
„Kocham cię”.
Ruszył
wgłąb korytarza.
17
Wyszedł
przez okno i ruszył dachem garażu. Przykryte brezentem belki
stanowiły stabilne oparcie dla rąk i nóg, niestety pomiędzy nimi
Wroński opierał stopy na łatach, które przez lata spróchniały,
lub całkowicie odpadły. Z nieba sypał kapuśniaczek, mocząc i tak
śliski materiał. Niebo na wschodzie rozświetlała łuna, barwą
przypominając przykrytą kocem żarówkę; jakby słońce walczyło
z nieuleczalną chorobą i próbowało zwlec się z łóżka, by
ostatni raz rozświetlić ziemię – podarować ludziom nadzieję,
która na dłuższą metę nic nie zmieni, lecz jest tak bardzo
potrzebna – pomyślał Klecha, stawiając kolejne kroki. – Śpiesz
się powoli, śpiesz się powoli, śpiesz się, kurwa, powoli! Jakim
cudem sprawy tak szybko wzięły w łeb!? Zabraliśmy z Perun
najpotrzebniejsze rzeczy, załadowaliśmy jeepa prawie pod sam dach.
Zadbaliśmy o prowiant i leki… ogarnęliśmy nawet dragi od
Kotańcowej…
Ostatnia
wycieczka na koniec świata.
Czy
postąpiliśmy nierozsądnie? Może lepiej było zostać w Perun?
Pomagać przy kopaniu masowych grobów dla zdziesiątkowanej
chorobami populacji? Gdzie szukać schronienia w świecie
napiętnowanym śmiercią?
– Mam
jednego! Na dachu! – Rozległ się głos za plecami Bruna, któremu
jądra podjechały do podbrzusza. Zerknąwszy przez ramie, spostrzegł
stojącego w oknie mężczyznę. Podejrzewał, że to ten o imieniu
Bogdan; grupy, niski facet o siwych słowach i zaczerwienionych
policzkach ściskał w ustach papierosa. Na ramieniu opartą miał
łopatę o zaostrzonym dyszlu. – Trza garaż toczyć!
– Szlag-szlag-szlag
– szeptał raz za razem Klecha, próbując poruszać się jak
najszybciej po skośnej, niestabilnej konstrukcji. – Proszę, tylko
nie…
Nim
zdążył dokończyć, stały się dwie rzeczy jednocześnie:
Pierwszą była deska, która trzasnęła pod ciężarem ciała;
drugą brezent, który zgrzytnął i połknął ciało Wrońskiego.
Nim uderzył o posadzkę garażu, zdążył krzyknąć i wciągnąć
do płuc powietrze. W dzieciństwie lubił chodzić po drzewach,
niejeden weekend spędził też na paleniu wiadra terenowego i
szwendaniu się po (pełnych niebezpieczeństw) pustostanach, jakich
w Perun nie brakowało. Dzięki doświadczeniu osłonił głowę i
zgiął nogi w kolanach, by nie połamać kości. Upadłszy na
przegniły stół, przebił blat – jego elementy zadały kilka
głębokich ran.
– …rwa
– wydusił z siebie. Zmobilizował wszystkie siły, by zmusić
ciało do wstania. Niemal fizycznie czuł upływ sekund.
– Ten
dom widział już tyle krwi… mam nadzieję, że to ostatni raz.
Klecha
sądził, iż słowa wypowiada jeden z gończych; miało nie krzyknął
z przerażenia.
– Ponoć
dużo o mnie czytałeś…
– Kanga!?
A więc to Alicja nie miała przywidzeń!
– Nie
drzyj się tak panienko.
Bruno
ruszył w stronę wyjścia, z którego dochodził głos. Ubranie
powoli barwiła mu krew z rozoranej skóry.
– Pokażę
ci wyjście. Może zdołasz ich ominąć.
18
Miednica
płonąca bólem.
Krew
spływała po udzie – zbierała się w bucie. Bruno miał spore
trudności dotrzymaniem kroku Kangalowi; gangster – nie bacząc na
rannego – pędził przez pomieszczenia niczym napędzana amfetaminą
kolejka górska.
– Nie
daję… rady… zwolnij.
Lewa
noga za prawą. Kolejne metry korytarza. Powietrze ciężkie od
zapachu wilgoci i butwiejącego drzewa. Szum wiatru okazjonalnie
wpadający przez wybite okna, krzyki komunikujących się ze sobą
nieznajomych i świszczące w nozdrzach powietrze. Wszystko to
okraszone rozkołysanym umysłem zapętlającym – niczym depresyjna
pozytywka – obawy dotyczące Alicji. Czy intruzi weszli już na
strych? Czy zamierzają w ogóle do niego zajrzeć? – rozmyślał
Wroński. – Gdyby tak było, pewnie usłyszałbym wrzask… o ile,
oczywiście, nie zostały zastraszone bronią i zmuszone do
milczenia. Może właśnie ściągają z nich ubrania i…
– Chory
łbie-proszę cię – wyszeptał Klecha, krzywiąc twarz z bólu.
Przystanęli przed wejściem do dużego pokoju z kominkiem.
– Nie
czujesz, kiedy rymujesz.
– Tę
rymowankę powtarzał mój ojciec, kiedy byłem mały. Był… mocno
depresyjną osobą.
– Ładnie
to ująłeś – odparł trup, szczerząc niepełne uzębienie. –
Zobaczmy, czy goście dotarli już do pokoju gościnnego.
– Miałeś
pokój gościnny wielkości mieszkania niejednej rodziny… pewnie
żałujesz, że umarłeś.
– Teraz
to bez znaczenia.
– Twoja
sylwetka zarysowana w filmach i dokumentach była bliższa potworowi
z horrorów niż istocie z krwi i kości.
Nim
weszli do dużego pokoju, trup zerknął w stronę Wrońskiego i –
błękitnym blaskiem pełgającym na dnie oczu – rzekł:
– Lepiej
sprzedaje się wizerunek zimnego, wręcz bezwzględnego skurwiela,
niż złożonej postaci z chorobliwym pragnieniem zdobycia majątku.
– Co
nie zmienia faktu, że lubiłeś swoją robotę… lubiłeś kiedy
się bali, prawda?
Przez
pierwsze kilka sekund gangster wyglądał na rozdrażnionego, lecz
ostatecznie wzruszył tylko ramionami – wydął usta.
– Uwielbiałem
ucierać nosa tym spasionym, mizerackim skurwielom, myślącym bez
spermy w mózgu.
Minęli
środek pomieszczenia, gdy z zewnątrz dobiegł odgłos kroków.
Facet w puchowej kurtce i ogrodniczkach stanął przy oknie. W dłoni
trzymał siekierę. Na piersi umieszczoną miał latarkę;
wypływający z niej snop bladego światła padł na ściany.
– Jest!
Tu jest! – krzyknął. Pierwsze słowa, najprawdopodobniej z powodu
zaskoczenia, nie były zbyt głośne; następnie niestety rozeszły
się po okolicy niczym syrena strażacka. – Stój, gdzie stoisz!
Nim
w głowie Bruna zdążyła zaświtać jedna myśl, Kangal otworzył
usta i rzekł:
– Liczę
do trzech i zaczynam biec. Będę szybszy niż wcześniej. Nie
poczekam. Nadarzysz, albo nie zobaczysz już swojej pięknotki. Raz,
dwa… trzy!
Ruszyli.
Jeden za drugim. Przez skąpane w mroku pomieszczenia. Facet, klnąc
na cały regulator, wskoczył do środka; ruszył w pościg.
Coś
świsnęło w powietrzu – odcięło Brunonowi dolną część ucha,
po czym utkwiło w rigipsie. Popłynęły kolejne krople krwi, tym
razem mocząc kołnierz kurtki. Z powodu adrenaliny ledwo poczuł
ból, lecz i tak zaczął wrzeszczeć. Miało to jeden plus –
zaczął szybciej przebierać nogami.
– Tak
jest! Szybciej, bo skurwiel odetnie ci łeb! – krzyknął Kangal, w
jego głosie pobrzmiewało rozbawienie.
–
Boże-błagam-boże-błagam-boże-błagam
nie chcę tu umrzeć!
– Na
końcu korytarza są drzwi. Gdy tam dotrzemy, uderz w nie z całej
siły. Przy odrobinie szczęścia przelecisz na drugą stronę. To
jedyna szansa.
Miał
milion pytań do zadania – targało nim milion wątpliwości.
Niestety czas naglił. Przyzwyczajone do ciemności oczy wyłowiły w
końcu prostokątny kształt. Kangal – jedyna podpora i namiastka
nadziei – najpierw stał się przezroczysty, później zaś
zniknął. Nim Bruno uderzył w deski i został pochłonięty przez
ciemność, usłyszał coś, co prawie na pewno było krzykiem dwóch
kobiet.
19
Słysząc
krzyk ukochanego, Alicja omal nie straciła przytomności. Echem
odbiły się w jej głowie słowa wypowiedziane przez Wrońskiego
przed opuszczeniem strychu: „Wiesz, że cię kocham?”. Zaraz też
napłynęły wspomnienia – korowód obrazów przedstawiających
parę podczas najszczęśliwszych chwil. Począwszy od wycieczek
(pieszych i rowerowych) wzdłuż jeziora Głębii, ratowania
przywiązanego do drzewa psa, który ostatecznie trafił do
kochających ludzi, oglądania starych filmów do białego rana i
tańczenia przy ognisku podczas święta Miasta Mgły.
Fale
gorąca uderzały dziewczynie do głowy. Nie wiedziała, co ma robić.
Wewnątrz niosła przekonanie, że wpłynęła na decyzję Klechy;
werbalnie zmusiła go, by skoczył na ratunek nieznajomej, przez co
teraz najprawdopodobniej umierał. Oczami wyobraźni widziała, jak
łamią mu żebra, wybijają zęby i przestrzeliwują kolana.
Skondensowany koszmar wspierany wiedzą czerpaną z amerykańskich
filmów tworzył obraz za obrazem. Jeden bardziej krwawy od drugiego
– nie powstydziłby się ich sam Armin Meiwes.
– Bruno!
– zamierzała krzyknąć, lecz z zaciśniętego strachem gardła
wypłynął ledwie szept. Nie mogła dłużej zwlekać; skoczył do
przodu, z zamiarem wyskoczenia prze otwór. Nie zdołała tego
zrobić, ponieważ przytrzymały ją dłonie.
– Zejdziesz,
to obje jesteśmy martwe!
– Bruno…
– powtórzyła głośniej Błaszczykowa, z otępienia przechodząc
w rozdrażenienie; szarpała się przy tym coraz mocniej.
– Przestań
kretynko, bo nas usłyszą! Swojego kochasia i tak nie uratujesz!
Nieznajoma
nie zamierzała odpuścić – z całych sił zaciskała ręce wokół
talii Wskazówki, która czuła smród jej potu i szalejące w piersi
serce. Jeżeli przewidywała atak, w ogóle się na niego nie
przygotowała. Dostała potylicą prosto w nos; cios upuścił
kolejne krople krwi i tak już poranionej dziewczynie.
– Siedź
cicho; może cię nie znajdą – rzuciła na odchodne Alicja, po
czym siadła na brzegu otworu, zeskakując na niższe piętro.
20
Kolejny
upadek – kolejne rany. Klecha przebił drzwi do piwnicy niczym
bohater kina akcji; uderzył o posadzkę. Usiadłszy, spojrzał za
siebie: zauważył brak schodów. Jakiś inteligent je zdemontował –
rozważał – lub budowlańcy nie zdążyli w ogóle wznieść…
– Chłopaki!
– Dobiegł głos gdzieś z góry; pobrzmiewało w nim sporo
wesołości. – Ptaszek złapany! Idiota w piwnicy!
Rozejrzawszy
się dookoła, Klecha zdał sobie sprawę, że facet ma rację;
otaczała go ciemność, wilgoć i butwiejące szafki, z których
pospadały pordzewiałe narzędzia, przed laty zapewne używane do
wykańczania willi.
– Gdzieś
tym mnie poprowadził, Kangal? Jesteś tu!?
Bez
odpowiedzi. Wstał. Kolejny raz powiódł wzrokiem dookoła. Żadnych
okien –żadnego wyjścia. Jakby ktoś stworzył…
– Cela…
trafiłem do w dupę jebanego lochu!
– Bredź
to siebie, ile chcesz – odparł facet. Odpaliwszy papierosa, oparł
narzędzie mordu o framugę i westchnął. – Nieźle się z tobą
zabawimy, nim wylądujesz w kotle.
Wyprowadziła
mnie w pole halucynacja? – rozważał Bruno. Nie przykładał
żadnej wartości do słów wypowiadanych przez tamtego. – Wpadłem
w gówno z powodu znarkotyzowanego łba? Może powinienem krzyknąć?
Tylko, co by to dało? Życie to nie film propagandowy; przed szajką
uzbrojonych pojebów nie uratują mnie dwie bezbronne kobiety…
Zwiesił
ręce i oparł wzrok na jedynym meblu, który różnił się od
reszty większymi gabarytami i idealnym stanem; jakby omijała go
wilgoć pożerająca wszystko dookoła.
– Kanarkowo-żółta,
paskudna szafka… ech… co zależy spróbować?
Podszedł
do niej; położył dłoń na jednej z półek.
– Okey,
mhm, okey. Popatrzy, spójrzmy i zerknijmy.
Schwycił
kciukiem a palcem wskazującym. Konstrukcja składała się z
kamienia. Naparł na nią barkiem. Ani drgnęła. Oczywiście. Wziął
głęboki oddech, próbując przywołać skupienie. Nie było to
takie łatwe – do faceta z siekierą dołączył kolejny (z nożem
w dłoni); teraz obaj słali pod adresem Wrońskiego obelgi
przemieszane z groźbami.
– Pomyśleć,
że jeszcze kilka lat temu chlałem bimber, łykałem prochy i
podziwiałem węże utkane z ludzkich zwłok… szlag jasny trafiłby
koniec świata!
Napastnicy
szykowali się do zejścia. Jeden wyciągnął latarkę i –
omiatając wypływającym z niej snopem klepisko piwnicy –
planował, gdzie skoczyć, by nie pokaleczyć nóg na stercie
żelastwa. Rozedrgany z powodu coraz większej desperacji Bruno
zaczął obmacywać szafkę centymetr po centymetrze – poczynając
od góry, kończąc zaś na samym dole. Tymczasem jego mózg wskoczył
na terenowy bieg i z cmentarzyska wspomnień wyłowił samotny spacer
nocą. Perun spało zagubione pośród mgieł – jedynym dźwiękiem
rozganiającym nocną ciszę był szum spływającej kanałami wody,
które wybudowano po powodzi roku tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego siódmego.
Nikt
nie słyszał o Rozkładzie; społeczeństwo pędziło przed siebie
zajęte burzeniem jednych schematów, by w ich miejsce wznosić nowe.
Aktywiści ostrzegali przed globalnym ociepleniem; kaznodzieje przed
szatanem – feministki przed mężczyzną. Opłacało się
naświetlać problemy, obwiniać za nie politycznego oponenta, lecz
pod żadnym pozorem nie należało nic rozwiązywać. Wroński nie
znosił czasu kampanii wyborczych, gdy każdą przestrzeń wypełniały
mordy kolejnego karierowicza z krawatem i sztucznym uśmiechem…
miłosierdzie na ustach, lecz nigdy w czynach – niema zasada
przemawiających z mównicy politycznych i religijnych manekinów.
Jedni
obywatele mieli, o co walczyć, drudzy dopiero rozglądali się za
faktem, postacią, czy mitem, który pozwoliłby wypełnić tę
niezręczną pustkę, jaką dorastanie wyrwało w ich wnętrzu.
Bruno, przynajmniej w tej jednej kwestii, należał do wyjątków;
wrogiem numer jeden nastolatka nie był pozbawiony szczegółów twór
systemu, lecz własna babka.
Mierząca
metr pięćdziesiąt trzy staruszka o dużych, ciemnych oczach Ala
Pacino i uśmiechu, którego pozazdrościłaby jej sama Efa piaskowa.
Fatima pracowała jako konduktor w pociągu, rzetelnie wykonując
swoje obowiązki. Przez trzydzieści dziewięć lat nie odpuściła
ani jednemu pasażerowi bez biletu. Pijani, agresywni mężczyźni,
czy rozwrzeszczane, machające pazurami kobiety – bez różnicy.
Babka Wrońskiego szła tam, gdzie nie mieli odwagi jej męscy
(lepiej zbudowani fizycznie) koledzy. Zgrzytając zębami, głosem
pozbawionym emocji, wyłuszczała swoje zdanie, wypisując
jednocześnie karę niesfornemu pasażerowi. Nieliczoną ilość razy
ją opluto, poszarpano, czy nawet pobito. Mimo to, ku zdumieniu
przełożonych, kobieta z pełnym profesjonalizmem wypełniała
obowiązki. Jedynie ci bardziej przenikliwi – wrażliwcy czytający
w innych jak w otwartych księgach – dostrzegali prawdę…
Fatima
kochała konflikt. Zdołała niejeden wywołać, gdy w pobliżu nie
było świadków. Słała cięte uwagi na temat ubioru, wad
wrodzonych, czy tuszy; obrażała dzieci przy ich rodzicach i kpiła
z kalectw. Cienkimi, bladymi ustami słała kolejne słowa –
sztylety. Próbowała zranić, wyprowadzić z równowagi i niech cię
Bóg miał w swojej opiece, jeżeli dałeś się sprowokować.
Wystarczyła oznaka słabości; drżenie rąk, czy przygryzienie
wargi, by wyczuła krew. Klecha porównywał ją do Żarłacza
białego, ponieważ – podobnie do rekina ludojada – również
potrafiła z daleka wyczuć szczyptę posoki.
Z
biegiem lat Bruno doszedł do wniosku, że babka miała wielki
talent; byłaby świetnym psychologiem, gdyby dysponowała okruchem
empatii, niestety Wrońska preferowała niszczyć najbliższych –
miażdżyć psychicznie własnego wnuczka dopóty, dopóki ów nie
wylądował u czubków po nieudanej próbie samobójczej.
– Skoczyć
nie skoczę, ale zejść zejdę – stwierdził jeden z mężczyzn,
stojących w wejściu do piwnicy. Było ich dwóch. Uzbrojeni i
roześmiani obserwowali miotające się, złapane w sidła, zwierze.
– Tylko
raz-raz, bo zgłodniałem.
Dotarłszy
do ostatniej półki, Klecha stracił nadzieję na wyjście cało z
sytuacji. W tym samym momencie, w którym zamierzał oderwać dłoń
od kamienia, pod palcami poczuł, że jest w nim przerwa. Bez wahania
włożył rękę do otworu. Zniknęła po łokieć. Trafił dłonią
na dźwignię. Pchany adrenaliną – pociągnął. Zgrzytnął
ukryty mechanizm. Ściana obok lekko się rozchyliła.
– Gram
rolę w pieprzonym kryminale! – krzyknął Bruno. Mało nie
popuścił w spodnie z rozradowania. Doskoczył do szczeliny; bez
zastanowienia ię w nią wsunął. –
Tylko-spokojnie-tylko-spokojnie-tylko-spokojnie.
Zagłębiając
się w ciemność chłodnego, ciężkiego od wilgoci korytarza, wciąż
słyszał wyzwiska i groźby. Teraz nie pobrzmiewała w nich
mieszanina rozradowania i tryumfu, lecz wściekłość.
21
Lekki
deszcz zamienił się w ulewę; przez powybijane okna wpadał
lodowaty wiatr, niosąc ze sobą krople lodowatego deszczu wielkości
pięciozłotowej monety. Mimo to Alicję rozpierało gorąco. Nie
pamiętała, kiedy ostatni raz biegła tak szybko. Zeskoczywszy ze
strychu, zamierzała ruszyć na ratunek ukochanemu. Niestety
niespełna pięć minut później trafiła na napastnika; szczupły,
cholernie szybki młodzian z zawieszoną na piersi latarką
zaatakował widłami. Jeden z zębów narzędzia przebił dziewczynie
skórę pod pachą, wychodząc z drugiej strony. Ból był potworny,
lecz przyniósł pozytyw – włączył instynkt przetrwania,
wyciskając z organizmu sto procent normy. Błaszczykowa, prócz
kilku bójek po pijaku, nigdy nie uczestniczyła w walce, gdzie
stawką jest życie. Nie przeszkodziło jej to jednak, by kopnąć
napastnika w kroczę, a następnie rozorać mu policzek paznokciami.
Zyskawszy
chwilę na zebranie myśli (i odrobinę dystansu) Wskazówka podjęła
decyzję, którą wykpiłaby każda bohaterka kina akcji – wzięła
nogi za pas. Takie słowa jak honor, godność i odwaga dobre są,
gdy człowiek zgrywa cwaniaka na forum internetowym, lecz mało
znaczą w drapieżnej rzeczywistości.
Udało
jej się dotrzeć na taras, gdzie natychmiast została zaatakowana
spływającymi z nieba litrami wody. Nie musiała zerkać przez
ramię, by wiedzieć, iż podąża za nią świr z widłami, ponieważ
jego latarka wypuszczała snop białego światła, który podczas
biegu kołysał się z lewa na prawo. Do wyboru miała walkę, lub
przeskoczenie barierki i runięcie na klepisko podwórka. Wybrała to
drugie. Gdzieś z tyłu głowy majaczyło jej wspomnienie dotyczące
hałdy piachu pozostawionej najprawdopodobniej przez wznoszących
willę Kangala budowlańców.
Zmierzając
w dół z wypełniającym uszy szumem, miała przekonanie, że trafi.
Dam radę – pomyślała. – Tym razem musi dopisać mi szczęście!
Niestety, zrozumiała, że spudłowała, gdy uderzyła podbiciem stóp
w zalegające ziemię kamienie, od których roiła się okolica. Ból
w lewej kostce wystrzelił sygnał do mózgu; natężeniem
przypominał wystrzał fajerwerku.
– Nie
złamana, nie złamana, na pewno nie jest złamana – powtarzała
raz za razem, podczas gdy łzy na policzkach mieszały się z
deszczem.
Nim
spróbowała wstać, usłyszała kolejną porcję krzyków
wypływającą z wnętrza domu i słowa: „Tylko raz-raz, bo
zgłodniałem!”. Wiedziała, o kogo chodzi. Wzięła głęboki
oddech, zacisnęła pięści i zmusiła się do wstania. Ból
nabrzmiał, przez ułamek sekundy wypychając, każdą myśli z głowy
Alicji. Świadomość, iż nie złamała kostki, napełniała
nadzieją; odrobiną pieprzonego światła, której tak bardzo
potrzebowała.
– Jak
chcesz uratować swojego chłoptasia, chodź za mną. – Kangal.
Stał kilka metrów dalej z rękami w kieszeni; kolejny odcień
czerni w otaczającym mroku. – Radziłbym ci ruszyć cztery litery,
bo niedorobiony Posejdon zbiegł na parter i zaraz tu będzie.
Nie
miała wyboru. Ruszyła za trupem. Najpierw powoli, później coraz
szybciej i szybciej; chwilę później zniknęli w rosnącej
nieopodal linii modrzewi.
22
Orzeszki
bez soli!? Toż to jak kościół bez wiary!
Zadziwiające,
jakie rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, gdy ten pozwoli
hasać umysłowi bez nadzoru. Alicja przemokła do suchej nitki.
Gałęzie, co chwila okładały jej twarz; próbowały wyłupić oczy
i wleźć między zęby.
– Bruno,
błagam, wytrzymaj…
Skupiona
na stawianiu jednej nogi za drugą i utrzymywaniu odpowiedniego tempa
(Kangal pędził jak wariat; nie obowiązywały go prawa tego świata
– nie istniało spowolnienie), Wskazówka odpływała coraz dalej.
Umysł zarzucał wędkę – wyławiał feerię wspomnień. Jedne
przyjemne, inne zaś bolesne i krępujące. Występy publiczne, które
przebiegły w najgorszy możliwy sposób, pierwsze pocałunki i
macanki, gdy rodziców nie było w domu. Chwile niegdyś ważące
tyle, co pociąg towarowy, zdegradowane do niewyraźnych stop-klatek
z filmu o kimś, kogo już nie przypominała i nie chciała znać.
– Daleko
jeszcze?
– Skup
się na marszu, to może zdążymy uratować twojego pięknisia.
– Żartujesz
w takiej chwili; żałosny z ciebie skurwiel.
– Trupa
nie zamordujesz. Nie sprawisz mu bólu; niewiele istot może to w
obecnej sytuacji zrobić. Zamknij więc jadaczkę i ostrożnie
stawiaj stopy.
Dotarli
półki skalnej, wzdłuż której ruszyli. Po prawej ziała ciemność
– dolina rozświetlona punktowo przez płonące stosy. Jeden
niewłaściwy ruch i istnienie mam z głowy, pomyślała
Błaszczykowa, zgarniając z czoła spocone strąki włosów. Z
powodu wymagającego terenu odpowiedziała byłemu gangsterowi
kilkanaście minut później, gdy wyszli na małą, otoczoną
świerkami polanę.
– Na
pierwszy rzut oka, powierzchownie, trupem, co to sobie siedzi w
niedokończonym domku, przyglądając się śmierci świata.
Tymczasem, gdzieś pod spodem, cholerny pajęczak, wciąż przędzie
swoją nić, prawda?
Sądziła,
że kolejny raz odpowie kpiną, bądź karze się zamknąć i
przyśpieszyć. Tym większe było jej zdziwienie, gdy rzekł:
– Wspominałem
wcześniej, że wiele razy odwiedzałem Miasteczko… nie
powiedziałem jednak, że zamieszkiwała je siostra matki. Kobieta,
która karała surowo, lecz nigdy niesprawiedliwie. Wymagała ode
mnie wiele; pomagałem podczas wykopków, sianokosów, czy zbieraniu
leśnych jagód, lecz od siebie żądała jeszcze więcej. Tyrała od
rana do wieczora, przeklinała podły, głupi świat, na dodatek
opiekując się wujkiem, którego wykańczało stwardnienie rozsiane.
– Co
to ma do rzeczy?
– To
dzięki ciotce pokochałem te strony; pełne jaskiń i skalnych
zaułków labirynty skryte pośród wzgórz. Już w dzieciństwie
powtarzałem, że wybuduję tu dom. Wielki i piękny dom dla licznej
rodziny, której tak cholernie brakowało mi podczas dorastania w
kawalerce. Zaplanowałem i osiągnąłem wiele. Niestety nie
przewidziałem, że jedno wyjście na grzyby, stanowić będzie
kamień milowy mojego życia. Wtedy też, podczas wędrowania z
koszykiem wiklinowym w towarzystwie ciotki, doszło wydarzeń, które
w bezpośredni sposób wpłynęły na to, co niedługo nastąpi.
– Błagam,
stańmy na chwilę, Kangal. N… nie daję już rady. – Alicja
stanęła, opierając dłoń o drzewo. Oddychała głęboko.
Wściekłość na przemian z rozpaczą przelewała się z prawej
komory serca do lewej. Emocje przejęły kontrolę. – Nic nie mogę
wysnuć z twojej opowieści. Może to przez tą wielką dziurę w
głowie?
Mężczyzna
odwrócił się powoli. Barczysty, z szeroką szczęką i wielkimi
dłońmi. Oczy, dwa błękitne punkty, lśniły pośród mroku. Do
tego uśmiech. Szeroki i jadowity – niczym dziecka, które gołymi
rękami skręciło kark kocięciu; pierwszy raz odkryło rozkosz
władzy nad czyimś istnieniem
Chwila
zwolniła, niemal się zatrzymując. Błaszczakowa dopiero teraz, z
pełną mocą, pojęła, że jest sam na sam z trupem. Nocą. W
lesie. Nagle wyobraziła sobie, jak rzuca ją na ściółkę,
rozbiera i gwałci. Twardy, siny kutas porusza się coraz szybciej i
szybciej, aż w końcu tryska sporą porcją zgniłej spermy…
Poszedł
do niej tak blisko, iż niemal stykali się nosami. O dziwo nie
wydzielał żadnego zapachu. Jedynie jego aura, coś nieuchwytnego,
może nawet nierzeczywistego, sprawiała, iż Alicja mało nie
siknęła w majtki z przerażenia.
– Spójrz
pod nogi.
Zamiast
tego spojrzała mu prosto w oczy.
– Odsuń
się.
– Wiem,
czego się boisz. Myślałem, żeby sprawdzić, czy mimo martwego
serca wciąż potrafię być mężczyzną, ale naprawdę nie mamy na
to czasu. Spójrz pod nogi, uparta babo.
Bez
wahania zrobiła, o co prosił. Spostrzegła otwór w ziemi. Podobny
do setek innych na tym terenie.
– Skacz.
– Coś
ty powiedział!?
– Jeżeli
chcesz uratować swojego kochasia, wskocz do tej dziury.
– Mam
zdechnąć w jakiejś noże!? Jakiego rodzaju grę prowadzisz?
– Przeżyłem
upadek jako dwunastoletni chłopak, więc i ty go przeżyjesz jako
dorosła kobieta. Nie będę więcej tłumaczył. I tak poświęciłem
ci zbyt wiele czasu.
Otworzyła
usta; zamierzała zdobyć więcej informacji. Nim zdołała to
zrobić, gangster rozpłynął się w powietrzu.
– Czy
ten dzień może być gorszy? – zapytała, rozglądając się
dookoła. Otaczał ją szum deszczu i niewzruszone pnie drzew. –
Niech mnie szlag…
Usiadłszy
na brzegu otworu składającego się na wyżłobioną skałę, przez
chwilę próbowała przeniknąć wzrokiem ciemność. Przez chwilę
sądziła nawet, iż dostrzegła błysk błękitnego światła,
jednakże nie miała, co do tego pewności. W końcu, rozstrojona
emocjonalnie do granic wytrzymałości, szczękając zębami z
przerażenia, Alicja zsunęła tyłek z mchu. Runęła w mrok.
23
Im
głębiej się zapuszczał, tym robiło się cieplej. Najpierw szedł
tunelem wzniesionym z cegły, w którym panował totalny mrok. Gdyby
nie dobiegające zza pleców rozwścieczone głosy, Klecha
pokonywałby kolejne metry w ślimaczym tempie z wyciągniętymi do
przodu dłońmi. Skoro jednak nie było na to czasu, zacisnął
powieki i ruszył truchtem. Sądził, iż nic z tego nie będzie. Nie
da rady znaleźć wyjścia i umknąć napastnikom, skoro nic kurwa
nie widzi! Na szczęście jego główny problem został szybko
rozwiązany; mężczyzna, wyszedłszy zza zakrętu, dostrzegł
niewielki otwór w podłodze. Wypływało z niego błękitne światło
pulsujące w takt melodii, której nikt nie słyszał.
– Co
do…
Kolejny
raz – w innych okolicznościach na pewno zastanowiłby się, co
robi; rozważył wszystkie za i przeciw. Obecnie jednak czas naglił,
więc Bruno – podobnie do swej wybranki serca – usiadł na brzegu
otworu, później zaś oddał ciało grawitacji. Szum chłodzący
pokrytą potem skórę, po czym twarde lądowanie na dnie jaskini.
Jej ściany pokrywały dziesiątki podobnych do glifów zawijasów; z
nich właśnie wypływał blask kolorem przypominający letnie niebo.
– Gdzie
on jest? Gdzie on się, kurwa podział!?
Co
prawda nie wiedział, gdzie jest, lecz wciąż żył i miał przed
sobą, niewielką ale jednak, szansę na zgubienie pogoni. Wstawszy z
podłoża, które zalegały odłupane fragmenty kamienia, ruszył w
dalszą drogę. Nie miał zresztą wielkiego wyboru; głosy
napastników
nabierały na intensywności, co znaczyło, iż są coraz bliżej.
Tymczasem hipnotyzujący blask najpierw wprawił Bruna w ból głowy,
lecz zaraz przeszedł w kojący, jednostajny szum podobny do tego,
jaki wydaje morze w spokojny dzień.
– Kochanie…
gdzie jesteś?
Spychał
myśl o Alicji; bał się, iż przerażenie wynikające z troski o
ukochaną przysłoni resztki racjonalnego myślenia, jakie w nim
pozostały. Oczywiście świadomie nie zapanowałby nad czymś tak
potężnym, lecz pomocna okazała się adrenalina; właśnie ona
założyła blokady w głowie Wrońskiego, dzięki czemu zdołał
dotrzeć tak daleko. Niestety teraz wewnętrzna, w pewnym sensie
magiczna, moc wygasała. Pozostawiała za sobą pola bitewne pełne
trupów i rozszalałe zjawy utkane ze skrajnych emocji, które miały
jedno zadanie – zniszczyć każdą, nawet najmniejszą, cząstkę
stabilności. Doprowadzić do wrzenia, rozedrgania, a nawet obłędu.
Nie ważne, jakimi sposobami. Najistotniejsze, by wyssana wraz z
mlekiem matki autodestrukcja przejęła stery; raz na zawsze wyrwała
Klechę z konserwatywnych konwenansów trzeźwego myślenia.
24
Wystarczyło
niecałe pięć minut, by Wskazówka zrozumiała, że skalny
korytarz, którym wędruje, nie jest zwykłym, wydrążonym przez
wodę otworem. Ściany pokrywały glify buchające błękitnym
światłem. Musnąwszy je opuszkami palców dziewczyna usłyszała
głos. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, dlaczego jest tak
znajomy i przerażający zarazem. Potrzebowała kolejnych kilkuset
metrów marszu, by przypomnieć sobie prababkę; stojące nad grobem
straszydło z czarnym wąsem nad górną wargą i sękatymi dłońmi
o długich paznokciach, którymi kuła malutką Alicję w pierś i
policzki. „Niedobra ty! – krakała kobieta o wyblakłych oczach i
odorze rozkładu buchającym z ust. – Rozpuszczona jak dziadowski
bicz! Przeklęty, przeklęty bękart!”. Błaszczykowa nie mogła,
lub nie chciała o tym pamiętać. Miała zaledwie cztery latka. Nie
rozumiała, jak ułożony jest świat i jacy są naprawdę ludzie.
– Magia,
Kangal? Naprawdę? A więc to z jej powodu chodzisz i straszysz
ludzi, zamiast być pożywieniem dla czerwi?
Wypowiedziała
powyższe zdania żartobliwie, lecz były one również podszyte
lękiem. Świat umierał – to fakt. Mieli nieodwołalnie przesrane
– również fakt. Wszystko to straszne i makabryczne, jednakże
wciąż mieszczące się na skali absurdu. Końcem końców wszystko
powstaje, by ostatecznie zniszczeć, więc sama rzeczywistość nie
powinna należeć do wyjątków.
– Magia…
niech to szlag.
Słowo
na rozpoczynające się na em, którego Wskazówka, z braku lepszego
pomysłu, użyła do określenia czegoś, co nie ma żadnej podstawy
w rzeczywistości; znaczy to, że z człowiekiem może zrobić
wszystko, lub nic. Gdzieś, kiedyś usłyszała, że jest los gorszy
od śmierci. I tego w obecnej chwili najbardziej się obawiała.
Irracjonalne przejmowało kontrolę. Prędkościomierz wychodził
poza skalę, tymczasem nic nie wskazywało, by sprawy miały zwolnić.
Wręcz przeciwnie – nawet zintensywniały błysk glifów świadczył,
iż trzeba przyśpieszyć, by zdążyć na ostatni akt najbardziej
spierdolonego sztuczydła na ziemi.
25
Fatima
Wysocka, z racji tego, iż bez pomocy drugiej osoby nie zdołałaby
wrócić na strych, a należała raczej do tych, co nie ryzykują,
jeżeli nie ma ku temu absolutnej potrzeby, odczekała, aż w domu
zapanuje cisza. Następnie podeszła do okna, z którego niespełna
pół godziny wcześniej skorzystał Bruno i wyszła na dach. Wiatr
natychmiast szarpnął ubraniem dziewczyny. Deszcz wdarł się do ran
– wywołał pieczenie. Nic sobie z tego jednak nie robiła.
Postanowiła, iż uniknie konfrontacji ze świrami z Miasteczka,
choćby miała spaść na ziemię i skręcić kark. Dość
pierdolenia – powtarzała w myślach, by dodać sobie otuchy,
podczas gdy stopy pokonywały kolejne centymetry. – Nie zginiesz
tutaj. Nie w tym cholernym miejscu z rąk tych przebrzydłych ludzi…
– Przenika
cię wibracja tego miejsca, prawda?
Ktoś
stoi na dachu… przecież to nie
możliwie… ktoś stoi na pieprzonym dachu!
Jedna strona umysłu
biła na alarm, lecz druga nie zamierzała akceptować czegoś, co
nie miało sensu. Kto normalny stałby na szczycie dachu podczas
takiej ulewy przy tak kiepskiej widoczności?
– Mnie już nie
grozi upadek – stwierdził nieznajomy. Jego skórę pokryła
delikatna mgiełka błękitnego koloru, jakby był postacią z Dragon
Balla i zamierzał ukazać swą prawdziwą moc. – Sądziłaś, że
nie masz już roli do odegrania w tym przedstawieniu? Ha! Długo
czekałem, by ktoś odwiedził mój dom. Sądziłem, że będę
musiał zadowolić się dwoma osobami, tymczasem jest was o wiele
więcej! Choć raz bogowie pokazali, że są po mojej stronie, by ich
psia jucha…
– Czego chcesz!?
– krzyknęła Wysocka tak mocno, aż poczuła ból w okolicy serca.
Przerażenie wbiło haki w jej klatkę piersiową; szarpało raz za
razem. Wszystko z powodu faktu, iż miała przed sobą gadające
zwłoki. Z odległości czterech metrów doskonale widziała dziurę
w czaszce Kangala. Najdziwniejsze, iż nie ona była najgorsza, lecz
jego uśmiech. Ociekający jadem grymas człowieka, który tak za
życia, jak i po śmierci nie miał litości dla nikogo i dbał
wyłącznie o własne interesy.
– Cicho, cichutko.
– Trup cmoknął i pokręcił głową. Następnie rozłożył
dłonie niczym lekarz oświadczający rodzicom, iż zrobił wszystko,
co w jego mocy, jednakże nie zdołał uratować ich syna. – Nie
szarp się i nie skoml dewotko. Każdy z nas jest zaledwie trybikiem
w wielkiej machinie; uwierz, nie chciałabyś zobaczyć jej na własne
oczy. Tego nie zdającego sobie sprawy z własnego istnienia monstrum
końca i początku. Nawet tutaj słyszę trzask łamanych kości i
jęk kolejnych galaktyk… ale co ci tam będę opowiadał; przy
odrobinie szczęścia, mojego rzecz jasna, poznasz otchłań i
wszelkie jej aspekty na własnej skórze.
Nie wiedziała, co
robi. Nie mogła nad sobą zapanować. Odbiła się i skoczyła z
dachu. Pęd powietrza i szum. Miała nadzieję, że zaraz będzie po
wszystkim…
Myliła się.
26
– Kurwa-kurwa-kurwa
– szeptał raz za razem Klecha. Nie wiedział, jak długo wędruje;
pod ziemią ciężko było określić odległość.
Oczy łzawiły i
bolały go od błyskającego światła. Jaskinia, najpierw szeroka i
wysoka, zamieniła się w koszmar człowieka chorego na
klaustrofobię. Nie dożyjesz końca tego żałosnego świata –
szeptał głos Telimeny Gawlikowskiej; chorej z nienawiści babki
bruna. – Zdechniesz w tej norze jak szczur… zresztą…
zasługujesz na to. Żałosna z ciebie kupa gówna. Od małego, kiedy
jeszcze dostałeś od tej smarkuli z sąsiedztwa kamieniem w głowę,
wiedziałam, że coś jest z tobą nie w porządku. Powinniśmy
cisnąć cię w obciążonym kamieniami worku do jeziora. Twoja
skretyniała matka i pozbawiony jaj ojciec na pewno, by na to
przystali. W końcu przystawali na wszystko, jak to bywa w przypadku
osób pozbawionych charakteru…
Nie mógł, tego
dłużej słuchać. Przeciskał się właśnie przez szczelinę
niewiele większą od trumny, powoli tracąc nadzieję –
wykorzystując resztki sił, gdy poczuł powiew świeżego powietrza.
Korzystając z rezerw, zagęścił ruchy, niespełna minutę później
docierając do pomieszczenia wielkości nawy głównej wiejskiego
kościoła. Nie mógł uwierzyć w to, co rejestrowały oczy.
Przecierał je knykciami kilka razy, z wciąż otwartymi ustami. Na
chwilę zapomniał o dwóch uzbrojonych mężczyznach, którzy gdzieś
tam wciąż przedzierali się przez skalne korytarze, o ile –
oczywiście – nie zniechęciło ich światło, wewnętrzne głosy i
ciasne przestrzenie.
Jakby wrażeń było
mało, Wroński usłyszał zgrzyt kamieni dochodzący z przeciwległej
strony pomieszczenia. To pewnie oni! – wrzasnął wewnętrzny
tchórz. – Znaleźli inną drogę i zaraz wsadzą ci widły w dupę!
Instynkt rozkazał
znaleźć kryjówkę. Klecha spojrzał w prawo, gdzie wyrzeźbiona w
skale górowała twarz pozbawiona oczu, a następnie w lewo. Z ust
mężczyzny wypłynął jęk, ponieważ nie spostrzegł żadnego
miejsca, w którym mógłby się schować…
Wtedy, skracając
jego męki i zapobiegając bolesnej operacji wciśnięcia czterech
liter do ciasnego korytarza, jakim przed chwilą przybył, do
Świątyni, jak zaczął ją w myślach nazywać, wpadła Wskazówka.
Wroński na jej widok omal nie popuścił w spodnie ze szczęścia.
Nie bacząc na aurę jaskini, czy inne związane z nią dziwności,
Brunon podbiegł do ukochanej i wziął ją w objęcia. Cichy głosik
podpowiadał, że to pewnie pułapka; miejsce magiczne i tak
cholernie dziwne pewnie zna sposoby, by wywoływać wizję
najbliższych i znęcać się na swych żywicielach; może nawet
pożywiać ich smutkiem! To pasowałoby idealnie do historii z
dreszczykiem! Niestety przewrażliwiona podświadomość i jej
irracjonalne twory musiały poczekać; wziąć numerek i stanąć w
kolejce, ponieważ emocje mają pierwszeństwo. Zwłaszcza u osób,
które świata poza sobą nie widzą.
– Moja kochana
dziewczyna… jaki cudem? Jak to w ogóle możliwe? – pytał między
pieszczotami. Całował ją po policzkach, szyi i nosie. Usta
zostawił na koniec. Najsłodsze na koniec.
– Kangal –
odparła lakonicznie. Słysząc pseudonim gangstera, poczuł ukłucie
niepokoju. Domyślał się, że to zauważyła; lekkie szarpnięcie,
zesztywnienie mięśni. Nie zamierzał jednak nic wyjaśniać. Zaszli
zbyt daleko, by mieć cień nadziei, iż mają nad czymś kontrolę.
Świat
przypomina dziurawy okręt, ale mam ciebie, więc dam radę, dam
radę, dam radę…
– Myślałam, że
cię dopadli; zabili. Wszystko przeze mnie… przepraszam. – Coraz
ciężej wypowiadać było jej słowa. Na twarz wypłynęło jej
takie cierpienie, jakiego Wroński jeszcze nigdy nie widział. Łzy,
jak zawsze, odnalazły drogę na policzki; spłynęły na krawędź
szczęki dziewczyny.
– Nie zrobiłaś
nic złego i nie jesteś niczemu winna. – Westchnął i dotknął
dłonią jej policzka. – Bardzo możliwe, że zostało nam
cholernie mało czasu. Chyba nie ma sensu wykorzystywać go na
posypywanie ran solą i dzielenia włosa na czworo?
– Co to za
miejsce? Ta twarz… Boże najdroższy…
Czyżby dopiero
teraz ją dostrzegła? – zastanawiał się Klecha, ale tylko przez
chwilę. W następnej ruszyli w stronę kamiennej facjaty. Dwa
miękkie, podatne na zranienie ciała szarpane coraz większym
niepokojem. Im bliżej, tym ich umysły rejestrowały coraz więcej
szczegółów. Zamiast ust poszarpana rana o poszarpanych
krawędziach, z której wypływał gęsty płyn, znikając w
szczelinie poniżej. W miejscu oczu usta wielkości sklepowego szyldu
uzbrojone w zęby wielkości kostek granitowych i brak języka.
– Dlaczego wydaje
mi się, że istota pozbawiona wzroku, jakimś cudem widzi o wiele
więcej od nas?
Słysząc słowa
ukochanego, Wskazówka zadrżała, mocniej ściskając go za rękę.
Następnie pytanie, które wypłynęło z jej ust, nabrzmiało i
wywołało niezręczną ciszę. Klecha nie chciał, lub nie mógł na
nie odpowiedzieć. – Myślisz, misiu, że tu kończy się nasza
droga? Zginiemy w tej jaskini?
27
Blask glifów
przygasł; z błękitu przeszedł w butelkową zieleń. Wypływająca
szczeliny substancja konsystencją podobna do smoły, trysnęła na
ziemię i tulącą się parę. Poczuli ciepło; w nozdrza uderzył
ich zapach orzechów i cynamonu. Śmiech przeszył powietrze. Głos
Kangala dobiegał zewsząd, jakby były gangster, przy pomocy tanich
sztuczek, próbował nastraszyć Brunona i Alicję.
– Miałem
wątpliwości. Naprawdę miałem wątpliwości, czy uda się was tu
ściągnąć… nawet naćpani i zrozpaczeni sprawialiście wrażenie
rozsądnych. Buractwo z Miasteczka wykonało kawał dobrej roboty!
Brawa dla nich!
– Tak, tak;
wygrałeś – stwierdziła Błaszczykowa. W jej głosie pobrzmiewało
rozdrażnienie niemal całkowicie tłumione przez sporą dozę
zmęczenia. – Przejdź do rzeczy.
– Wygłodniały
nadchodzi. Czuję, że jest
blisko. Wystarczy jednak czasu, byśmy spokojnie porozmawiali. Mam
nadzieję, że przystaniecie na moje warunki. Za darmo nie ma nic.
Bez względu na rzeczywistość i rodzaj zamieszkujących ją
gatunków, należy uiścić zapłatę. Na szczęście istota, która
pozostawiła tę świątynię, należy bytów wyrozumiałych. Nie
ogranicza jej żadna waluta. Znalazłaby w was coś wartościowego
nawet wtedy, gdybyście stanęli przed nią w samej bieliźnie.
Od strony otworu, z
którego wyczołgał się Klecha, dobiegły przekleństwa i jęki.
– Nie wierzę…
naprawdę? Trafiłem na najbardziej upartych morderców pod słońcem!
Aż tak jesteście, kurwa, głodni!?
– Zaraz tu będą.
Musimy coś zrobić!
– Przejdą tutaj;
oni naprawdę tu zaraz przejdą…
Kolejny fala
śmiechu.
– Zawsze
fascynowała mnie ludzka determinacja. Gatunek uważający się
bezwarunkowo za uosobienie miłosierdzia, którego tak naprawdę dusi
nienawiść. Ileż krwi wsiąknęło w ziemię i ile jeszcze jej
popłynie, nim zgaśnie słońce? Od małego nauczyciele i rodzicie
powtarzali, że człowiek zdolny jest do wielkich rzeczy. Wystarczy
ciężka praca i talent. Głupcy! Naprawdę żaden z nich nie
widział; w najmniejszym stopniu nie domyślał się, że każda
rzecz stworzona przez homo sapiens i każda bariera, w niebie na
ziemi, czy pod wodą, została pokonana tylko i wyłącznie dzięki
determinacji płynącej z zatrutego źródła.
– Miło Kangal,
że dzielisz się z nami swoim mizantropijnym oglądem świata, ale
ci faceci zaraz tu będą! – krzyknęła Alicja. – Zadałeś
sobie tyle trudu, ściągając nas tutaj, byśmy ot tak zginęli?
Gangster, ukryty
gdzieś poza zasięgiem wzroku pary najwyraźniej zaszedł za daleko
– nie mógł przestać.
– Dlatego też
postęp technologiczny przyśpieszał podczas wojen. Pomyślcie o
tym! Każde dzieło, każdy rekord i każdy wynalazek powstał,
ponieważ ktoś czerpał determinację z nienawiści, nietolerancji,
lub pragnął zaistnieć, zabłysnąć cholera, w taki, czy inny
sposób. Dobro jest równie sztuczne i pozbawione inspiracji, co
empatia. Posiadają one może ze cztery poziomy, podczas gdy uczucia
mroczne i niespokojne, leżące po negatywnej stronie jednostki, to
nieskończona feeria różnorodności. Jesteśmy źli. Okropni.
Diabły bez rogów i kopyt, lecz jeszcze gorsi, ponieważ uważamy,
iż mamy dobre serca. Obrzydliwy, przerażający gatunek, który
końcem końców zasługuje na zniknięcie z mapy świata…
Bycie chodzącym
rozedrganiem; tym rozemocjonowanym, rozgadanym zwierzęciem, które
nie potrafi usiedzieć niesie ze sobą pozytywne aspekty. Dlatego
rozgadałem się tak o gatunku; chciałem uświadomić wam, dlaczego
macie szansę stąd uciec. I co będziecie musieli poświęcić, by
opuścić tę tonącą łajbę.
– Chcesz
powiedzieć, że…
Podobizna
ze ściany naprawdę mia moc przenikania światów? I jeżeli tak,
czy cena za bilet nie będzie wygórowana? Sterta pytań; cała ich
pieprzona góra i zaniepokojenie wynikającej z możliwości
opuszczenia świata przypominającego osobę chorą na depresję.
Niestety musieli z nimi poczekać, bo oto do pomieszczenia wczołgał
się pierwszy z mężczyzn. Drugi parł zaraz za nim. Nie mieli ze
sobą wideł – nie zmieściłyby się do tunelu, lecz wciąż byli
niebezpieczni; pewnie nawet szaleni.
28
Pomyśleć, że
istniał czas – minęły całe jego pieprzone lata! – kiedy
największym moim zmartwieniem był wybór nowej fryzury, koloru
sukienki, czy faceta na studniówkę – wpadło do głowy Alicji.
Dziewczyna, mimo przerażenia wprawiającego ciało w drżenie,
wyszła na przód, zasłaniając ciałem ukochanego. Za plecami mieli
wyrytą w kamieniu twarz dziwnej istoty, przed sobą zaś napastników
z nożami w dłoniach. Krótkie ostrza odbijały zielonkawy blask, co
chwila wypuszczając refleksy. Kangal po swojej tyradzie zamilkł,
lecz para wiedziała, że gdzieś tam jest. Obserwuje, syci czarne
serce i czeka na dogodny moment. Pytanie tylko, co nastąpi, gdy już
nadejdzie?
– O ile
nadejdzie… – wyszeptała Wskazówka. Następnie, znacznie
głośniej, dodała: – Żywcem nas nie weźmiecie. Wszyscy
zdechniemy w tej jaskini!
Faceci spojrzeli po
sobie, po czym wzruszyli ramionami. Nie wyglądali na specjalnie
przejętych. Nie zwolnili też kroku. Jeszcze niespełna pięć
metrów i dojdzie do konfrontacji.
– Gdybyście dali
grzecznie zaciągnąć się do Miasteczka – podjął ten po prawej;
łysy, w czerwonej koszuli w kratę – zostalibyście humanitarnie
zbici. No, może dziewczyna cierpiałaby dłużej, bo niezła z niej
dupa, ale facet skończyłby z poderżniętym gardłem. Krew do
wiaderka i na kaszankę…
– Przestań tam
pieprzyć. – przerwał mu drugi, kroczący po lewej. Był niższy,
lecz lepiej zbudowany; barczysty z grubymi palcami dłoni i twarzą
poranioną w dziesiątkach miejsc, jakby w twarz wybuchł mu ładunek
odłamkowy. – Mało nie utknąłem w tej cholernej jaskini, bo
musiałem leźć za wami aż tutaj. Od razu widać, żeście miastowi
i nie znacznie tutejszych zwyczajów. Możecie się cieszyć: nie
skończycie w kotle, za to powoli będziemy wypruwać z was flaki.
Tobą – facet wskazał palcem Alicję – zajmę się osobiście.
Nim umrzesz, poczujesz w ustach mojego…
Nim zdołał
dokończyć, glify rozbłysły zielenią o takiej intensywności, iż
czwórka musiała zamknąć oczy. Gdy natężenie światła osłabło,
między parami stał Kangal. W jednej dłoni trzymał za szyję
Gawlikowską. Drugą bez zastanowienia wcisnął mówiącemu facetowi
do ust; zimne, napiętnowane śmiercią palce przebiły zęby i
poraniły dziąsła. Krew chlusnęła na sweter Barczystego, skapując
na kamienne podłoże.
– Powinniście
mniej gadać, a więcej działać. Może dzięki temu nie
skończylibyście w ten sposób!
Trzeba przyznać, że
drugi z mężczyzn, szczupły i wyglądający niegroźnie, zareagował
szybko, mimo szoku wykrzywiającego twarz. Zacisnąwszy mocniej dłoń
na rękojeści noża, zadał gangsterowi serię ciosów. Jeden nawet,
zapewne przypadkowo, dosięgnął nieprzytomnej Telimeny; z
rozpłatanego przedramienia popłynęła krew.
– Może nie
jesteście tak żałośni, jak myślałem? – Rozważał na głos
Kangal, z wciąż wciśniętą dłonią w usta jednego z napastników.
Zamiast ją wyszarpnąć, czego spodziewał się tak Klecha jak i
Wskazówka, gangster zrobił dwie rzeczy jednocześnie: Najpierw
odrzucił ciało Gawlikowskiej na bok, ponieważ najwyraźniej mu
przeszkadzała. Następnie zrobił krok do przodu, napierając na
barczystego – wypychając palce głęboko do gardła mężczyzny,
którego oczy wielkością przypominały teraz pięciozłotowe
monety. Łzy i smarki spływały bokami, ściekając z brody i
mieszając się z krwią. – Usta. Coś obrzydliwego. Najgorszy
chyba wynalazek natury; obdarzyła nas możliwością krzywdzenia bez
okładania pięściami, czy cięcia mieczem. Nic, żadna broń, nawet
cholerny atom, nie spowodował śmierci równie wielkiej liczy osób,
co para oślinionych, śmierdzących żarciem ust!
Na twarzy Kangala,
nawet, gdy mówił o czymś dla siebie przykrym, najczęściej pełgał
arogancki uśmieszek, sięgając samych oczu; tworzący mimikę
istoty rozmiłowanej w grze zwanej życiem. Teraz jednak, kolejny
tego rodzaju wyjątek od reguły, maska pękła. Ukazała oblicze
głęboko zranionej istoty, która z powodu lat krwawień miała
ochotę podpalić świat; zmieść z niego, każdą nawet najmniejszą
drobinę piasku.
– Nadchodzi fala
śmierci skurwysyny – mówił miękko, niemal syczał podobnie do
węża – bez bogów, nowych początków, sensu i szczypty nadziei.
Nie pomogą zakupy w markecie, praca w korporacji, czy obgadywanie
najlepszego przyjaciela. Porwie was wir dekompozycji gorszy od
ostatnich kręgów piekła. W świecie, gdzie od tysięcy lat mięso
zjada mięso, nie ma miejsca dla światła. Nawet nicość stanowi
zbyt wielki ciężar!
Przy ostatnim słowie
wepchnął rękę do ust barczystego po łokieć. Następnie
przekręcił i szarpnął. Nadeszła kolejna fala krwi. Tym razem
było jej bardzo dużo. Strugi trysnęły z nosa – spłynęły
ustami. Wodospad krwi – pomyślała Alicja, wtulając się w
Brunona. – Nawet w czasach pokoju ludzki świat uosabiał chaos i
szaleństwo przykryte cieniutką warstwą poukładania. Wraz z
nadejściem rozkładu świat runął w obłęd o takim natężeniu,
iż nic nie mogło zostać na swoim miejscu. Od tysięcy lat
pożeraliśmy naturę, pożeraliśmy siebie wzajemnie, by na końcu
połknęło nas coś żyjącego tak długo, iż zapomniało, że w
ogóle istnieje.
Kangal wysunął
dłoń z ciała, które osunęło się na podłogę bez życia.
Jedyną dynamiką, jaka mu pozostała, było wypuszczanie kolejnych
litrów posoki z domieszką moczu i gówna. Drugi z mężczyzn zdążył
zrobić dwa kroki w tył. Wyglądał, jakby miał problem z podjęciem
najdrobniejszej decyzji: Zaatakować faceta o bladej twarzy z
odłupanym kawałkiem czaszki, oddalić się od niego tyłem, czy
odwrócić i spieprzyć, gdzie pieprz rośnie!? Znaki zapytania
wyskakiwały jeden po drugim, deptały się i przepychały, podczas
gdy kortyzol penetrował najdalsze zakątki organizmu – podpalał
zakończenia nerwów.
– Pieprzę cię
gnijący skurwysynu! – wychrypiał w końcu napastnik i (o dziwo)
podniósł rękę z nożem. Wcześniejsze jego ataki miały w sobie
sporo dynamizmu i byłyby efektowne przeciwko człowiekowi z bijącym
sercem. Obecnie jednak facet ruszał się niczym zepsuta zabawka.
Zrobiwszy jeden niezdarny krok w stronę Kangala, opuścił niezgiętą
w łokciu rękę; ostrze utkwiło po rękojeść w mózgu trupa. –
Mam… cię! Trafiłem… cię!
Słowa bez
przekonania. Ostateczna próba wyparcia; rodzicie napakowanego
morfiną dzieciaka wierzący, iż pociecha przeżyje –
przeżuty znikną z całego ciała; wyparują z mózgi i wszystko
będzie dobrze! Chwalmy pana! Tymczasem, sekundy później,
rzeczywistość wystawiła z nory owrzodzony pysk, ukazując w całej
krasie makabryczne oblicze.
– Prawdziwy w
ciebie wojownik, Kazik – stwierdził Kangal. Znów miał na twarzy
uśmiech rzezimieszka, który właśnie zarżnął i okradł kupca
przewożącego cenny towar. – No? Co się tak gapisz? Nie poznajesz
mnie? Do piętnastego roku życia, niemal każde lato spędzałem w
tych zapyziałym Miasteczku; graliśmy razem w piłkę i łazili po
opuszczonym pałacu; alkohol wypłukał ci mózg, czy moja martwa
gęba jest aż tak myląca?
– K…
– No, wyduś to z
siebie.
– Kangal!
Słowo – zaklęcie.
Światło glifów na powrót przybrało barwę letniego nieba. Alicja
rozejrzała się dookoła. Niestety niewiele było do oglądania; ot
jaskinia pełna dziwnego drżenia i stęchłego powietrza.
– Właśnie,
właśnie, właśnie! – zaśmiał się trup. – Wygrałeś nowy
model forda i dożywotni zapas zupek chińskich, a teraz wyszarpnij
nóż z mojego łba, bo zaraz oderwę ci dolną szczękę.
– Ja… nie
wiedziałem; ja nie chciałem…
– Dobrze już.
Wykonałeś swoje zadanie. Ptaszki są w gnieździe. Teraz zjeżdżaj
stąd. Chyba że wolisz umrzeć już teraz, nie czekając aż dotrze
tu fala rozkładu?
Tym razem chudzielec
o imieniu Kazik wiedział, co robić. Cofając się, wyrzucał z ust
przekleństwa. Wyglądał niczym postać ze starego filmu; w pewnym
momencie nawet upadł na tyłek, lecz bardzo szybko stanął na nogi.
– Nie właź do
tej nory, bo na pewno tak utkniesz. Wyjście masz po prawej. Tak,
tutaj. Będziesz na skałkach, które kiedyś należały do starego
Nowaka. Na pewno pamiętasz. Zważaj, żebyś przy schodzeniu
głupiego łba nie rozwalił.
Alicja nie mogła
uwierzyć, że Kagnal puścił faceta wolno. Spojrzała nawet na
Klechę, niestety nie dostrzegła nic na jego twarzy, prócz
skrajnego napięcia.
– No kochani –
martwe oczy opadły na parę niczym wyrok – teraz, kiedy drobiazgi
mamy z głowy, możemy przejść do głównego dania!
29
Kazik zniknął.
Jaskinia drżała,
jakby chciała runąć zebranym na głowy niczym świątynia
Śniącego. Wyrzeźbioną w kamieniu facjatę najpierw pokryły
pęknięcia, później wierzchnia warstwa zaczęła odpadać. Kawałek
po kawałku wyłaniało się źródło, z którego tryskała czarna
maź. Kokon; nieskończony splot macek wielkości samochodu osobowego
pokryte setkami piszczących narośli przypominających abortowane
płody. Istoty skrzeczącymi głosikami wyśpiewywały pieśń
pochodzącą z serca wymiaru tak szalonego, iż chrześcijańskie
piekło to przy nim ledwie żart. Klecha i Wskazówka przylgnęli do
siebie tak mocno, iż jedno drugiemu bezwiednie robiło krzywdę.
W
głębi duszy wiedzieliście, że coś jest nie w porządku.
Zwierzęcy instynkt bił na alarm; cichym, acz stanowczym głosikiem
powtarzał, byście opuścili ten dziwny, niedokończony dom.
Paranoję, rozdrażnienie i depresję zrzucaliście na przyjmowanie
hurtowych ilości narkotyków i fakt, że świat wygląda niczym
rozkładająca się w rowie kurwa. Tymczasem stanowiliście pionki w
grze wytrawnego gracza; martwego, lecz wciąż cholernie przebiegłego
byłego gangstera.
Poziom szaleństwa
puchł i puchł – zatruwał resztki rozsądku zgniłą krwią.
Musiało dojść do pęknięcia. Brunon dotarł do kresu już na
tarasie. Dlatego ograniczył tabletki i alkohol… Wskazówka
wykazała większą odporność na degradujące działanie domu.
Miała więcej energii, którą mógł się posiłkować. Połączana
niewidzialną pępowiną, nie wiadomo kiedy, została matką, karmiąc
największego (cholernie żarłocznego) bachora.
– Tyle czasu pod
moim dachem! – Gangster pokręcił głową. – Zmarnowaliście
tygodnie, odbijając się do ścian własnego umysłu. Były chwile,
nie powiem, kiedy sądziłem, że wyjedziecie. Wieśniaki kolejny raz
rozpaliły: to musi ich przegonić! Tak rozumowałem. Tymczasem ten
tutaj delikwent, zamiast brać nogi za pas, wrzuca do gardła jeszcze
więcej narkotyku, zapija go alkoholem i liczy na cud! Ha! Niezły z
ciebie kretyn Brunonie.
– Czy to już?
Tak wygląda koniec świata? – zapytała Alicja. Drżącą dłonią
otarła ślinę zebraną w kąciku ust. Twarz miała bladą, oczy
powiększone przerażeniem. Wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć.
– Jak dotknie mnie… jeżeli tknie mnie, choć jedna z tych istot…
ja… oszaleję…
– Jesteś jedną
z postaci przedstawienia, to fakt, ale nie schlebiaj sobie, że
odgrywasz w nim główną rolę! – stwierdził trup, bezskutecznie
próbując zapanować nad rechotem. – Najgorsze mamy zaplanowane
dla kogoś, kto wpadł do mojego zacisza przypadkiem. Wy jesteście
mocą sprawczą, za to ona posmakuje, co znaczy bezbrzeżny ból bez
chwili wytchnienia. Skażcie ją na bycie wiecznym przekleństwem;
uiśćcie zapłatę, jak ja zrobiłem lata temu. Wtedy On
przeniesie was do Błędnej krainy, gdzie nie sięga rozkład. Z
niej, wedle uznania, przejdziecie dalej; gdzie tylko zechcecie.
– Gdzie tylko
zechcemy… – powtórzył szeptem Wroński. – Z daleka
wszystkiego… zanim zacznę skakać z radości, mogę zapytać,
gdzie jest kruczek?
Kangal, jakby
znudzony wyjaśnianiem, podszedł do wciąż nieprzytomnej Telimeny.
Następnie wyrżną jej głową o fragment skały, by odzyskała
przytomność.
– Nic w życiu
nie ma za darmo – stwierdził trup. Szedł w naszym kierunku,
ciągnąc za sobą ranną kobietę. – Bez względu na rodzaj
krainy, czy typ zamieszkujących ją istot, zapłata musi zostać
uiszczona.
– Chciałabym
nigdy się nie urodzić – wyszeptała Alicja. Przypominała teraz
malutką, zagubioną dziewczynkę. Włosy nawijała na palec
wskazujący. Kiwała się z lewa na prawo, jakby w takt pieśni,
której nikt prócz niej nie słyszy. – Życie pasmem bzdur i bólu.
Szaleństwo, obłęd, drapieżność. Na końcu rozkład i jeszcze
więcej pierdolonego rozkładu!
– Zabić
dziewczynę w zamian za ratunek? – Klecha pokręcił głową. Twarz
wykrzywiało mu obrzydzenie. – Daruj sobie. Zostaw ją w spokoju i
pozwól nam wyjść.
Gangster odepchnął
od siebie Telimenę. Wyciągnąwszy z tylnej kieszeni dżinsów
paczkę papierosów, zapalił jednego. Stał tak, posąg z gnijącego
mięsa, spoglądając w sklepienie jaskini. W końcu wzruszył
ramionami. Powiedział:
– Jeżeli to
wasze ostatnie słowo, w porządku.
Brunon już otwierał
usta; zamierzał powiedzieć „wychodzimy” i ruszyć w stronę
wyjścia. W ostatniej chwili jednak powstrzymała go ukochana.
Wskazówka wciąż wyglądała, jakby była na granicy załamania. W
oczach dziewczyny jednak pojawiło się więcej życia; ostatnie
ślady rozsądku gasnące jak gwiazdy na niebie podczas końca
świata.
– Tyle zachodu
dla zabawy? Nie, na pewno nie w przypadku takiego szczwanego lisa.
Mów prawdę, całą prawdę, albo naprawdę dam nam odejść!
– Prawda
jest o wiele bardziej prosta, niż sądzisz, Alicjo. Istota z błędnej
krainy uwielbia towarzystwo. Urządza nawet swego rodzaju imprezy i
msze w starym kościele. Niestety kiedy ludzie opowiedzą swoje
historie, zdradzą Jemu,
a ciekawski jest jak nikt inny we wszechświecie,
wszystkie
tajemnice, pragnie następnych. Nawet ja, ze swoim barwnym życie i
tysiącem opowiastek, w końcu znudziłem tego, któremu ofiarowałem
ciotkę w zamian za życie po śmierci.
– Ofiarowałeś…
– Własną
ciotkę? – Błaszczykowa wprost nie mogła uwierzyć. – Niżej
upaść już nie można.
Podczas gdy trójka
rozmawiała, Gawlikowska spróbowała wstać, lecz z powrotem
klapnęła na tyłek. Z jej ust wypłynął jęk bólu. Dziewczyna
objęła rękami głowę i zaczęła szlochać.
– Nie obchodzi
mnie wasze zdanie. Nie odgrywacie tutaj roli wyroczni. Mam za zadanie
ściągnąć tych, którzy pod wpływem narkotyku otrzymali
niesamowite wizje, by opowiadać je przez, powiedzmy (z punktu
widzenia ludzkiej małpy), cholernie długi czas. Spłacie dług,
zostaniecie przeniesieni, gdzie chcecie i będziecie żyć długo i
szczęśliwie.
– A jeżeli nie
zechcemy? – zapytał Wroński. – Co wtedy?
– Żeby nie
przeciągać i nie gmatwać bardziej sprawy, przedstawię wam warunki
tak samo, jak robiłem to właścicielom interesów, z których
ściągałem haracze. By uciec z tego, macie rozpruć tę oto ranną
w głowę lalę, zjeść jej serce i rzucić na pożarcie mackom.
Spokojnie, one nie pozwolą jej umrzeć. Wręcz przeciwnie. Telimena
przez bardzo długi czas będzie błagać o śmierć, lecz ona szybko
nie nadejdzie. O ile kiedykolwiek zostanie jej podarowana. Widzę, że
Alicja zaraz zejdzie na zawał, więc tylko szybko dokończę: jeżeli
zdecydujecie się oszczędzić tę oto niewiastę i odejść, w
porządku. Jednakże, opłata istnieje zawsze, zabiję wtedy jedno z
was. Nie ma znaczenia które. – Kangal wyszczerzył niepełne
uzębienie. Papieros zawisł na krawędzi wargi. – Możecie ciągnąć
losy, albo zagrać w kółko i krzyżyk. Mnie to bez znaczenia. Daję
wam kilka minut do namysłu. Jeżeli w tym czasie Krwawiąca Główka
da nogę, decyzja zostanie podjęcia automatycznie. Sami wiecie. No,
teraz do dzieła dzieci!
30
Spojrzeli sobie w
oczy. Bez słowa trwali tak minutę – może dwie. Nie musieli się
śpieszyć. Telimena wyglądała na niezdolną do ucieczki. Co prawda
wstała i – szorując dłonią o ścianę – parła przed siebie,
lecz zmierzała w kierunku przeciwnym do wyjścia, rozwijając tempo
dziewięćdziesięcioletniej staruszki. Krew z rozbitej głowy kapała
na kamienne podłoże; ściekała w wyżłobienia zrobione przy
tworzeniu glifów, zabarwiając błękit szkarłatem.
– Co ostatecznie
stało się z Sabą? – zapytała. Spoglądała mu głęboko w oczy.
– Wtedy, podczas ogniska nie chciałam cię słuchać. Przepraszam.
Naprawdę. Nie potrafiłam docenić, że ktoś, najdroższa osoba na
świecie, zdradza najskrytszy ból. Szuka pocieszenia właśnie tam,
gdzie powinien to robić. Niestety zamiast niego dostaję głupią,
nieczułą babę… wybaczysz?
– Nawet przez
chwilę nie myślałem o tobie, jako o wrednej babie. Każdy ma swój
ból do dyspozycji, nie lubi więc, gdy ktoś dodatkowo obarcza go
swoim. Mimo to, gdybyś kiedyś potrzebowała porozmawiać; tak
szczerze, szczerze pogadać, wiedz, że zawsze wysłucham.
– Kocham cię,
Bruno.
– Ja ciebie
również kocham. Chciałby dodać w tym miejscu, dla podkreślenia
wzniosłem atmosfery, że pies skończył dobrze; że żył z nami
długo i szczęśliwie. Niestety ostatecznie ojciec kazał go uśpić.
Ukochana suczka skończyła gdzieś w ziemi koło domu. Zdążył
zakopać ciało, nim wróciłem ze szkoły.
– Ja pierdole…
Przytuliła go,
jakby w ten sposób pragnęła dotrzeć do dziecka, które gdzieś
tam wciąż czeka na pocieszenie. Nie była na tyle naiwna, by
wierzyć, że rany przeszłości można w jakiś sposób zabliźnić.
Jednakże upór wyssała z mlekiem matki, dlatego bez względu na
rzucane przez rozsądek, z których kiełkowały i kąsały
wątpliwości, zamierzała lać balsam na rany ukochanego. Dość
poddania i uległości. Narkotyki i alkohol również musiały
poczekać, ponieważ miała sprawę do załatwienia. Nim zdołała
wykonać pierwszy ruch, Wroński odsunął ją od siebie. Otworzywszy
usta, podjął:
– Widzisz
kochanie ja…
Wskazówka zasłoniła
dłonią usta ukochanego. Wiedziała, co chce zrobić. Kolejne
poświęcenie. Oczywiście. Typowy facet. Najlepiej wziąć na siebie
wszystkie ciosy, załamać się pod ich ciężarem i umrzeć. Z
naturą nie wygrasz – pomyślała. – Do tego zostaliście
stworzeni. Jedno zwierze wypycha na świat drugie, podczas gdy
trzecie zdobywa pożywienie, osłaniając pozostałą dwójkę własną
piersią. Przyroda to naprawdę bezwzględna i szalona suka…
Kolejny raz otworzył
usta. Spróbował coś powiedzieć. Podjął decyzję. Nie zapytał o
zdanie. Oczywiście, że tak. Kolejne typowe zachowanie. Uparty
samiec! Nie zdoła go przekonać. Odda życie, by mogła odejść i
trwać w rozpadającym się świecie, póki ten nie wyzionie ducha;
póki nie nadejdzie istota końca, jednym wielkim kłapnięciem
pożerając tę część wieczności.
Uśmiech rozszerzył
jej usta. Dawno z taką klarownością nie odczytywał jej uczuć.
Miłość do niego skrzyła się w oczach Wskazówki. W taki sposób
kobieta spogląda na mężczyznę wyłącznie przez pierwsze lata
związku, chyba że kogoś obdarował los, lub jest postacią z
filmu. Mimo ociekającej romantyzmem mimiki, Wroński dostrzegał
zbyt wiele, by skakać z radości, ponieważ tuż za potężnym
przywiązaniem pojawiło się coś, czego wcześniej nie było. Mrok.
Sięgająca gwiazd fala zmiatająca wszystko na swej drodze.
Nadwątlająca ostatnie fundamenty – zrywająca ostatnią nic
łączącą dziewczynę z rzeczywistością.
Czas naglił. Jak
powinien zareagować? Zgrzytnął zębami. Położył jej dłoń na
ramieniu. Nie zdążył nawet zacisnąć palców, Alicja ruszyła. Po
drodze zgarnęła kamień, których pełno walało się w okolicy.
Zaatakowała.
– Wskazówka!
Nie!
Nigdy nie zwrócił
się do mnie ksywką – pomyślała, z żalem niemal załamującym
klatkę piersiową. – Wiedział, że wymyślił ją mój poprzedni
facet i pewnie był zazdrosny, teraz jednak…
Zamiast dokończyć,
podniosła kamień nad głowę, uderzając z całej siły.
Gawlikowska zdążyła zerknąć za siebie – otworzyć usta z
przerażenia. Nim wypłynął z nich bodaj najmniejszy jęk, kamień
złamał dziewczynie nos, ostry koniec zaś wybił oko.
– Giń suko! Giń,
giń, giń!
Nie mogąc wyżyć
się na istocie, która stworzyła świat pozbawiony nadziei; nie
potrafiąc wybaczyć życiu, iż jest sprintem do grobu przez bzdurne
obowiązki i płytkie relacje, Błaszczykowa wylała cały
nagromadzony mrok na dziewczynę, którą tak bardzo wcześniej
chciała uratować. Nie przestała okładać głowy Gawlikowskiej
nawet wtedy, gdy fragmenty mózgu ochlapały jej twarzy i wpadły do
ust. Nie istniało nic prócz śmierci. Dekompozycja zawładnęła
najpierw światem zewnętrznym, później zaś wewnętrznym.
Wskazówka zamordowała ledwo poznaną osobę, co na zawsze zmieni
jej życie. Nie żałowała swego czynu. Gdzieś w głębi serca
podejrzewała, że rozkład przyniesie za sobą poświęcenie. Nie
wiedziała, że będzie tak wielkie, jednakże nic nie mogła na to
poradzić.
Świat
to okrutne i plugawe miejsce. Świat nie powinien istnieć. Nie ja
postawiłam nas pod ścianą i nie ja zmusiłam do podejmowania tych
wszystkich niedorzecznych decyzji. Mam tylko nadzieję, że gdzieś,
pod jakąś postacią Telimena przetrwa i wróci po mnie bez względu
na to, do jakiej krainy trafimy. Od dzisiaj zawsze będę czekać na
dzień, w którym odwiedzi mnie Umęczona, by wyrównać rachunki.
Zawsze spłacam swoje długi… będzie tak i tym razem.
***