wtorek, 16 kwietnia 2024

Okaleczony Las

 




Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso musi radzić sobie same. Sine, ozdobione plamami opadowymi ciała spacerowałyby w zaprzeczeniu blasku. Szukały tego, czego nie znalazły za życia, lub nie szukały niczego, by pokazać, że nie ma tu nic do zyskania.

Chwile poprzedzające ciemność, kiedy przedmioty tracą wyrazistość, otoczenie kolory, a wzrok przykuwają światła. Punkty na horyzoncie. Elektryczne ślepia. Kojący widok dla zagubionego pośród pól współczesnego człowieka. Kto miał przeżyć, ten składa głowę do snu, kto miał umrzeć – zajmuje miejsce w chłodni, tuląc bez świadomości polietylen.

Kilka ruchów wskazówek zegara, garść wschodów i zachodów słońca. Namiastka zrozumienia obarczona groteską. Wielkie słowa mające reprezentować emocje, na których trwałość, nie ma co liczyć… I zapach. Powietrze przesycone trwającymi żniwami; opuchnięte aromatem lasu. Pora roku pełna wyjazdów na wakacje, niechcianych ciąż, opalenizny, utonięć. Rośliny nie mają zbyt wiele czasu, by pokazać się z najlepszej strony. Ich szaleństwo, podobnie do ludzkiego, nabiera sił dopiero we wspomnieniach. Podczas gdy trzeszczą od mrozu, za kompana mając poszukujące pożywienia sarny, gdzieś w ich wnętrzu trwa pamięć. Okraszone nadzieją nadejście rozkwitu.

Jeszcze na podwórzu, zanim przeszedł przez drogę i ruszył w las, objęła go mocno.

Krok w tył. Nie dla mnie. Tylko nie z mojego powodu! Zdystansuj się, jak dystansowałeś przez ponad dwadzieścia lat.

Jest ratunek, Roksano.

Nie takim kosztem! Nie swoim kosztem! Przestrzeń! O nią trzeba, trzeba o nią walczyć!

Pocałował spękane usta. Położył dłoń na długiej, chudej szyi pokrytej krótkimi włoskami, które dawniej miały kolor brązowy, lecz chemia spowodowała, że straciły blask. Większość wypadła.

Kiedy milczał, czarci odbywali posiedzenie w jego głowie.

Nim stracę życie, stracę i ciebie. Staniesz się częścią lasu!

Zadrżał. Mocno przycisnął Roksanę do siebie. Trwali tak w krwawych smugach zachodu, podczas gdy w oddali jednostajnie pracował kombajn, a na najbliższym drzewie szpaki napełniały żołądki owocami dzikiej czereśni.

Obiecaj, że wrócisz.

Uparta jak babka – szepnął. – Poszukam drogi powrotnej. Dla ciebie, dla siebie; dla nas. O nas tu chodzi przecież. Nic więcej obiecać nie mogę.

Nim zdołała cokolwiek dodać, odsunął ją od siebie. Szloch łamał serce, nie były to jednak pierwsze rany w jego życiu.

Ruszył w stronę drogi. Za nią ciągnęły się kilometry pól i lasów. Nim ostatecznie przekroczył granice podwórza, powiedział:

Tylko dzięki tobie tak długo byłem!

Kaszlała, przez co nie usłyszała jego słów.


*


Bezruch; nawet kiwnięcia palcem. Stał pośród pól, aż zapadły mrok. Bez wiatru, zbyt daleko od drogi, nie słyszał wiele poza własnym oddechem i uderzeniami serca. Oczy skupione na dwóch świetlistych punktach będących przecież tak daleko, potęgowały uczucie samotności. Opuszczony świat. Mrowisko pełne nieprzewidywalnych pracowników i pracownic. Pogoń za chlebem, czułością, rżnięciem, płodzeniem. Odwracanie uwagi ciągłą ekspansją na zewnątrz. Zaciśnięte pięści. Jaskrawe emocje. Męczeńskie zapędy i przepompowywana przez arterie otępiająca dawka iluzji.

Pierwsza miłość zwykle najpiękniejsza. Zapamiętana do śmierci. Nigdy później człowiek nie jest tak ślepy.

Z ciemności umysłu wypłynęła zapłakana twarz Roksany. Zrobił krok w tył. Potrząsnął głową. Oblicze miłości zniknęło, zastąpione dźwiękiem łamania. Wraz z matką klęczał na podłodze w sypialni. Z pokoju obok dochodził płacz ojca. Błagał o litość.

Próg przestąpiły dwie postacie utkane z mroku. Jedna z nich chwyciła oparty o ścianę młot. Minuty później nastąpiło uderzenie. Łamana na kolanie deska. Trzask suchej gałęzi. Wrzask tatusia. Horacy nigdy wcześniej czegoś podobnego nie słyszał. Dostał zawrotów głowy; upadł na bok. Druga postać, jakby sama ciemność przybrała kształt kobiety, uderza chłopca w twarz. Paznokcie wyryły bruzdy w jego policzku.

Klękaj, szczylu”.

Pięciolatek, zbyt przerażony, by płakać, moczy spodnie od pidżamy. Wraca do poprzedniej pozycji. Tymczasem, z pokoju obok, dobiega odgłos następnego uderzenia i kolejnej serii wrzasków okraszonych błaganiem o litość.

Wtedy też było tak ciemno.

Myśl zatrzymuje wspomnienia. Jako nastolatek cieszył się, gdy zdołał wypłynąć na powierzchnię. Nie wiedział, że przed sobą ma lata samotnych nocy; godzin pełnych łez, rozmyślań i dzielenia włosa na czworo. Samotność kierowała, każdym jego krokiem; zaczynała i kończyła, każdą relację. Problem nie polegał na niesprawiedliwym losie; większość mężczyzn ginie jak psy. Nikogo to nie obchodzi. Najboleśniejszą konstatacją, której fakt trawił latami, była obojętność. Ze strony ludzi stanowiłaby błogosławieństwo. Jednakże pochodziła z samego serca świata. Mógł znieść – znosił! – głupotę i drapieżność swoją i bliźnich. Nie potrafił za to przełknąć, że tam, gdzie powinno pulsować współczucie – może bierne, lecz wyraźne – gdzie powinno znajdować się ciepło przeczące wszystkiemu, co podpowiadała przenikliwość, trwa istota równie empatyczna, co kawał obciętego paznokcia.


*


Wiatr z furią zaatakował ścianę lasu. Sosny oddały mu się bez protestu. Tonąca w ciszy okolica nabrała dynamiki szaleństwa; wypełniona szumem, szeptem i trzaskiem przemawiała w sobie tylko znanym języku. Na horyzoncie błyski, lecz bez grzmotów. Horacy stał na polu, gdzie z ziemi wystawały źdźbła zboża. Jego stopy zostawiały zagłębienia; przez ostatnie cztery dni padał deszcz; ziemia wciąż była miękka.

Spojrzał w lewo, skąd przyszedł i gdzie znajdowała się wieś Marzęcin. Skupione wokół drogi-serpentyny domostwa; skryci pośród murów ludzie. Kwadraty pomarańczowego światła kontrastujące z niemal zapadłym mrokiem i szalejącą wichurą. Za zamkniętymi na dwa zamki drzwiami rozchodzi się ciepło kaloryferów; żarówki wypędzają cienie z pomieszczeń. Pobudzić wyobraźni nie ma szans nawet strych, czy piwnica. Syci domownicy wlepiają ślepia w ekrany podłączonych do internetu gadżetów.

Burzę dostrzegą dopiero, gdy gałąź zerwie linię wysokiego napięcia. Odcięci od iluzji, pośród mroku, na krótko zasmakują namiastki świata przodków. Kiedy serce szarpnie się w piersi, bo sterta ciuchów przypomina istotę, która nie ma miejsca w naszym, względnie logicznym, świecie.

Nie sądził, by był zdolny do miłości; uważał ją za kolejną formę szaleństwa. Troszczył się i dbał o wspólne życie z sercem wciąż przypominającym krwawiący skrzep. Dopiero w dzień wyjścia i teraz, przed lasem, jeszcze mocniej, pragnął przytulić Roksanę jeszcze jeden raz.

Irracjonalne nie zmienia nic, zmieniając zarazem wszystko.

Pierwszy krok. Wiatr zaświszczał mu w uchu. Drugi krok. Nic, tylko ciemność przemieszana szumem i jaśniejsze punkty pośród chmur; dowód na wspomnienie dnia. Trzeci i czwarty krok. Nie wiedzieć dlaczego, przypomniało mu się Neon Genesis Evangelion. Lata obłędu wyryte w szkielecie tak, by nawet po śmierci, po dziesiątkach lat, wiedziano, z kim ma się do czynienia. Tysiące godzin spoglądania w odbicie w szybie. Pytania samego siebie: „Czy to już? Teraz powinienem? Tej nocy? M… Może następnej?”. I kiedy żaden człowiek nie dawał ukojenia, a żadna religia ocalenia – przychodziły opowieści.

Gdyby miał powiedzieć, za co szanuje ludzkość, powiedziałby, że za umiejętność opowiadania historii.

Dzięki nim (chwilowo) zapominałem, do jakiego ciała i jakiego świata trafiłem.


*


Miał lata praktyki w łagodzeniu emocji, lub – jeżeli amplituda wyskoczyła za skalę – zaciskaniu zębów; trwaniu na warcie. Jako nastolatek najbardziej podziwiał starców; pomarszczone gęby znające odpowiedź na wszystkie pytania. Z biegiem lat doszedł do wniosku, że podeszłego wieku nie osiągają najmądrzejsi, czy najwytrwalsi, lecz gruboskórni – martwi w środku skurwiele, których nie boli żadna prawda. Przemierzając chaos, jeden skończy w grobie najeżony kawałkami szkła, podczas gdy drugi, nieznający słowa samotność, porażka, bezradność, zejdzie pod ziemię z uśmiechem, żegnany przez potomków i wielbicieli.

Piekło wybrukowane chceniem i iluzorycznymi kamieniami milowymi. Podobni w potrzebach fundamentalnych, im bardziej poznajemy bliźnich, tym mniej rozumiemy, jakim cudem w ogóle żyją.

Pomiędzy drzewami biegła asfaltowa droga. Wzdłuż niej ciągnęły się słupy wysokiego napięcia, do których przytwierdzono latarnie. Pasierb mieszkał w Marzęcinie wystarczająco długo, by znać historię okolicznych lasów. Wszelkie ślady bytności człowieka, jakie właśnie mijał, pochodziły z czasów komunizmu: Wtedy też w okolicy prowadzono wycinkę (z poborem żywicy); i z lat dziewięćdziesiątych, kiedy nieopodal (w budynku niegdyś służącym jako młyn) otworzono szkółkę, gdzie pracownicy zajmowali się pielęgnacją sadzonek.

Nie mogąc wytrzymać napięcia, przystanął. Wziął głęboki oddech. Wstrzymując powietrze, wyostrzył zmysły. Gdzieś trzasnęła gałąź; gdzieś zachrobotała ściółka. Wszystko w akompaniamencie ciężkich uderzeń serca i szumu przepływającej krwi. Horacy powoli wypuścił powietrze. Następnie podniósł nogę, by postawić krok, kiedy usłyszał chichot. Kilkusekundowy wybuch radości rozwydrzonej gówniary. Otworzył usta. Chciał coś powiedzieć, lecz kompletnie nie widział, jakich użyć słów.

Wiedziałem, gdzie idę. Widziałem, gdzie idę. Widziałem… gdzie…

Czego się spodziewałaś?” – zapytała kobieta będąca plamą pośród tonącego w mroku dziecięcego pokoju. Ojciec przestał krzyczeć i przestał płakać. Młot nie opadał na jego kości. Młot wraz z mężczyzną, który go dzierżył, stał w wejściu do pokoju. Nieznajomy przyglądał się, jak jego kompanka rzuca na łóżko matkę Pasierba, wyciąga nóż, po czym rozcina kobiecie bluzkę i patroszy ją jak świnię po uboju. Ciemność ukryła szczegóły. Uszły rejestrowały charkot i urywany oddech. Horacy słyszał dźwięk przypominający mieszanie gęstej cieszy. Spętany przerażeniem wciąż klęczał na swoim miejscu – trzymał gębę na kłódkę.

Oto zza chmur wychynął księżyc, wyłaniając rozpłataną od szyi po pępek matkę; bladego manekina z szeroko otwartymi ustami, rozrzuconymi włosami koloru nocy i buzią, której nie powstydziłaby się nastoletnia Isabelle Adjani.

Czego się spodziewałaś? Spokoju? Zapomnienia? Że będzie długo i szczęśliwie, skoro nikt nigdy długo i szczęśliwie?” – zapytała nieznajoma. Głos jej drżał. Miała chrypkę. – „Dziękuj, że najpierw zabrałam się za ciebie i nie musisz patrzeć, jak Maurycy dupczy gówniarza”.

Nieznajoma wsadziła rękę w rozcięcie. Gwałtownym ruchem wyszarpnęła pęk flaków. Kolejny raz śliskie, wilgotne dźwięki; kolejny raz umysł ośmiolatka opróżnia się z rzeczywistości, by trwać w próżni, do której nie dociera horror. Jedynie pamięć, na nią zawsze można liczyć, przeklęta pamięć rejestruje, każdy szczegół odgrywającej się makabry; między innymi lśniący w blasku księżyca, pokryty krwią przedmiot wydobyty z wnętrza umierającej.


*


Dotarł placu. Przy nim również stała latarnia; lekko przechylona spoglądała ślepym okiem na wysadzony przez korzenie asfalt. Pasierb zerknął w niebo. Widział jego spory wycinek. Poczucie opuszczenia, samotność, żal i pragnienie miłości… Nie takiej filmowej i nie ludzkiej. Chodziło o miłość niepowtarzalną – indywidualną. Kiedy to bez względu na rodzaj i zakres kataklizmu trzymamy się razem. Kiedy tracisz ręce i nogi, kiedy ślepniesz, lub zatracasz się w szaleństwie, zostaję z tobą. Wiem, że ty ze mną również zostaniesz. Horacy nigdy nie sądził, iż jest inteligentny. Nie miał wykształcenia. Nie interesowała go wiedza akademicka. Przejechał rowerem wzdłuż i wszerz Europę, ponieważ (w młodości-naiwności) wierzył, że gdzieś znajdzie miejsce, gdzieś poczuje się jak w domu i ucichnie dźwięk łamanych kości.

Potrzebował lat, by zrozumieć, że niewygoda, nieprzynależność i samotność to tylko kolejne skutki uboczne świadomości.

Zobaczył twarz Roksany. Zapłakaną twarz starszej o piętnaście lat miłości, która wiedziała, że może nie zobaczyć mężczyzny swojego życia. Bo nic nie ma za darmo. I nic nie jest doskonałe w u podstaw wykolejonym świecie.

Życie powinno śmieszyć. Powinniśmy leżeć, obserwować obłoki i jeden po drugim umierać ze śmiechu.

Marzył o butelce zimnej, niegazowanej wody. Zamiast tego miał niewiele znaczący wycinek nieba przedstawiający tak wiele, iż mózg uciekał w spłycenie – bagatelizowanie. Jedynie umysły romantyczne, dzięki wyobraźni i irracjonalizmowi potrafiły uchwycić w sobie namiastkę wieczności trwającą nad głowami mieszkańców Ziemi.

Kochać, nienawidzić, silić się na obojętność, lub zadawać pytania… Odwrócić uwagę, bo zaraz będą tu następni.

Dom dziecka, w którym się wychowywał, miał teleskop. Nie panowały tam wspaniałe warunki; siostry zakonne nie miały ciągot do wizualnej eksploracji nieba. Ubrane na czarno pingwiny o wyschniętych cipach i równie wyschniętych sercach traktowały dzieciaki z surowością i niesprawiedliwością stanowiącą normę.

Mimo typowego okrucieństwa potrafiły omotać nadzianego dewota; niewychodzącego z kościoła neurotyka niemającego już nikogo żywego z rodziny.

Siostry prowadzały go do kościoła, zapraszały na poczęstunek, gdzie przerażone dzieciaki (pod groźbą batów) recytowały katechizm i odgrywały scenki z Biblii. Dzięki podobnym zabiegom sierociniec regularnie otrzymywał spore sumy pieniędzy. Większość siostry dzieliły między siebie, lub wysyłały do klasztoru. Bogacz jednak, mimo podeszłego wieku, nie stracił resztek zdrowego rozsądku, sprawdzając czasem, co nowego pingwiny kupiły dzieciakom.

Teleskop, do którego przez pierwsze dni kolejka sięgała na parter (kilku chłopaków straciło nawet zęby w bójkach), był jednym z takich zakupów. To tam, kiedy w końcu wszystkich znudziło oglądanie migoczących nocą światełek, Horacy zrozumiał znikomość nie tylko ciała, lecz również planety. Bezkres kosmosu pobudzał wyobraźnię, porywając go na długie, senne wędrówki. Przez całe życie, nim poznał Roksanę, za jedynego towarzysza miał filmy science fiction, które zagryzał dokumentami o eksploracji kosmosu.

Tyrając na kolejnych farmach, czy w zakładach produkcyjnych, podczas piętnastominutowych przerw wychodził z palaczami na zewnątrz. Nie przepadał za tytoniem; nie lubił gadki o niczym ze współpracownikami. Siadł z boku, wyjmował kanapkę i spoglądał w niebo… Jedynie ono stanowiło ucieczkę przed brutalnością i bezwzględnością ludzi, jak również pospolitością i bezwartościowością codziennych zmagań o przetrwanie.


*


Przy wdechu na języku czuł kropelki wody. Z nieba sypał drobny deszcz, lecz wilgoć pojawiła się wcześniej. Z każdym kilometrem ziemię wypełniało coraz więcej wody; drzewa stawały się karłowate. Gałęzie, zamiast brnąć w kierunku nieba – w poszukiwaniu słońca – wystrzeliwały na boki, jakby wiedząc, że nie dotrze tu żaden promień. Grzęzły w degrengoladzie. Zmuszone do egzystencji w totalnej beznadziei, obarczone brzemieniem, którego źródła nie rozumiały, splatały ze sobą ramiona; tworzyły labirynt niespełnienia posiadający jedną pozytywną cechę: Zapewniał anonimową śmierć.

Nawet wrzask nie przeniknie Okaleczonego Lasu. Ostoi dla samotników i wykolejeńców. Horacy wsłuchiwał się w odgłos własnych kroków, podczas gdy oczy poszukiwały światła. Niestety nie mógł już liczyć na gwiazdy, które zniknęły za pokrywą chmur. Smród butwiejących liści i gnijących zwierząt podchodził do nosa. Las podkradał się do Pasierba, gdy ten tracił czujność. Organizmy roślinne wyciągały konary – muskały flanelową koszulę. Nie widział tego, lecz czuł. Nie miał pewności, lecz próbował ją zachować, mimo iż umysł osuwał się coraz głębiej i głębiej.

Jeżeli zwątpię, nie wyjdę stąd żywy.

I tak nie wyjdziesz” – odpowiedział głos pochodzący z niekontrolowanych głębi. Nie miał zamiaru walczyć. Polemika z samym sobą jest dobra, kiedy człowiek przerzuca węgiel z jednej kupki na drugą.

W oddali spostrzegł migocący punkt. Latarnia. Ledwo żywa latarnia, która mimo lat wciąż działała jako drogowskaz dla straceńców przemierzających Okaleczony Las.

Nadzieja. Tyle wystarczy. Musi.


*


Spoglądał na własną dłoń. Poruszał palcami. Im bliżej był źródła światła, tym lepiej dostrzegał szczegóły. Linie papilarne przypominające nawias zamykający działanie i wiszący nad nim średnik. Skóra zgrubiła od tysięcy godzin pracy fizycznej. Podczas gdy słońce wędrowało po niebie, na horyzoncie majaczył las, do którego bał się wejść, a ściernisko – w tę i z powrotem – przemierzał kombajn. Wypluwał snopki, które Pasierb wrzucał na przyczepkę przy pomocy wideł, gdzie układała je Roksana. Żar lejący się z nieba, swędzące, spocone ciało i brak nadziei. Tylko to ostatnie trzymało go przy życiu po śmierci rodziców. Podczas spania po lasach, kąpieli w rzece, pracy na czarno u ludzi, których języka nie rozumiał i bólu skatowanego harówką organizmu. Leżąc pod gołym niebem, już jako młody mężczyzna, ze spokojem obserwował nieboskłon.

Nic nie jest warte moich łez, bo nic nie jest warte.

Przez czterdzieści dwa lata miał jednego przyjaciela; wędrowali razem pół roku, póki nie znalazł go wiszącego na drzewie. Obozowali pod lasem w miejscowości Prislop. Trzy dni wcześniej mieli ruszyć w stronę Sybina, zatrzymało ich piękno krajobrazu. Wieczory spędzali na opróżnianiu flaszek wina zakupionych od okolicznych chłopów, obserwowaniu płomieni pożerających gałęzie i rozmowach. Szczerych rozmowach, jak to bywa przy ognisku, kiedy człowiek ubiera w słowa niezagojone rany. I między żartami przemyca krew; świeżą krew tryskającą z pustych oczodołów trwających w mroku wnętrza.

Jonasza sprzedała matka; pragnęła zostawić męża nieudacznika i zacząć nowe życie w mieście. Sąsiad pedofil nie narzekał na brak gotówki. Przetrzymywał chłopaka przez trzy lata w jednym pokoju. Później – kiedy ofiara wyrosła z dziecięcego piękna – próbował się jej pozbyć. Nie docenił hartu ducha swej ofiary. Nie przypuszczał, iż po trzech latach poniżania byłaby w stanie podnieść na niego palec. Jonasz masakrował ciało gwałciciela siekierą długo po tym, jak przestało bić jego serce.

Trzymałem go prawie całą noc. Umarł dopiero nad ranem. Cały dom śmierdział spalonym mięsem… ”.

Nie zapomniał przyjaciela, którego poznał podczas zbierania truskawek u pewnego nieuczciwego polaczka. Jego kruche, pokryte bliznami ciało wisiało pośród porannych mgieł. Blask wschodzącego słońca odbity w otwartych oczkach wywoływał złudzenie, że chłopak wciąż żyje. Niestety pasek wykonał swoje zadanie. Zamknął pełne od krwi oczodoły, które spoglądały z wnętrza; które już zawsze miały spoglądać.

Matkę też dorwałem. Błagania i łzy. Nawet padła na kolana… ” – Pasierb pamiętał, że w tym miejscu Jonasz parsknął śmiechem, ale teraz – po dwudziestu dwóch latach – nie miał pewności. – „Myślałem, że jeden cios załatwi sprawę. Miałem mało siły i nie trafiłem w środek głowy; ucho odskoczyło na metr. Ostrze utkwiło w ramieniu. Ale wrzeszczała, pieprzona jędza. Za drugim razem dopiąłem swego. Raskolnikow, cudem wszedłem niezauważony z jej mieszkania”.

Może chodziło o szczerą rozmowę? Czyżby tylko ostatnia potrzeba trzymała go przy życiu?

Ciało nastolatka, który nigdy nie miał osiągnąć podeszłego wieku, wciąż spoczywało w miejscu ich obozowania. Horacy, pozwalając łzom płynąć i moczyć koszulę, ściągnął przyjaciela z delikatnością, jakiej nigdy nie zaznał od życia i bliźniego, po czym zapakował jego rzeczy i odprawił pochówek.

Nie ma znaczenia, czy dożyłeś setki i zaznałeś słodyczy tego świata. Nie ma również znaczenia, czy umarłeś jako osiemnastolatek wykorzystany przez bezwzględnych dorosłych. Świat to tylko iluzja głębi. Ocean głębokości kałuży. Nie ma tu miejsca dla serca; nie istnieje, prócz życzliwych kłamstw i samooszukiwania, potrzeba ducha; potrzeba głębi.

Żegnaj, przyjacielu.


*


Usiadł na pniu powalonego drzewa. Tuż obok latarni.

Blade światło. Pigment. Skóra Roksany i jej włosy. Warkocz sięgający za łopatki, kiedy jeszcze była zdrowa…

Pewnie nigdy jej już nie zobaczę.

Wiedziała. Stąd łzy.

Blask wyłaniał z mroku spękany asfalt i porozrzucane, pokryte mchem, gałęzie. Cisza coraz mocniej osiadała na ramionach; przenikała przez pory do wnętrza organizmu. Penetrowała kości. Wcześniej tak ukochana; tak upragniona – stanowiąca symbol ucieczki, jak bywa z przesytem, teraz uwierała. Wrastający paznokieć. Zbyt długie rżnięcie. Uderzająca godzinami w ten sam punkt kropla wody.

Kap, kap, kap, kap, kap…

Powtarzalność zapadająca się coraz głębiej i głębiej, i głębiej. Ostatnia łza po przemianie w innego człowieka. Nigdy nie wiedział, co znaczy dom. W dzieciństwie cierpiał z tego powodu, lecz w końcu przeszło. Zrozumiał. Nikt nie znajduje swojego miejsca. Są syci, piękni, uśmiechnięci, którzy sądzą, iż to tutaj; właśnie tutaj. Prowadzą życie świętych. Niektórzy nie zaznają łez, opuszczenia, łamanych kości; o wojnie słyszą w telewizji. Ma ona miejsce w egzotycznym kraju, którego nazwa szybko wylatuje z ich głów. Umysły pozytywnie myślących. Uprawiających jogę i przeglądających w lustrze smukłe ciało. Ideały nie myślą o ubojniach. Nie czuły zapachu spłukiwanej z posadzki zgniłej krwi. Nie rozumieją, że właśnie w tym momencie ktoś zakłada na szyję pętlę; że kilka kilometrów od ich oazy świnia dostaje obuchem w łeb i kończy z nożem w gardle.

Znalazłam swoje miejsce na ziemi. Dzięki medytacji zyskałam spokój. Dzięki wykształceniu zabezpieczenie finansowe. Nikomu nic nie jestem winna. Dzielna, niezależna i pożądana kroczę przez metry ziemi; pory roku. Mam rację, inni zaś się mylą. Nigdy, nawet na chwilę, nie zwątpiłam. Nie spojrzałam inaczej. Nie muszę. Większość z nas nie musi…”. Tymczasem świat płynie, przeobraża się i krzyczy. Krzyk wszystkiego, co umiera w męczarniach niesie się niezauważony przez piękne domy, między pięknym ciałami. Nikt nie jest niczemu winny. Szczęśliwi czasu nie liczą. Założymy zbiórkę; poczujemy się lepiej. Prześpimy spokojnie noc. Nie ma znaczenia. Rankiem sok pomarańczowy; wieczorem poprawny film i krem na zmarszczki.

Pasierb zadarł głowę. Otworzył usta. Nabrał powietrza i wrzasnął tak mocno, aż zabolało go gardło. Zrobił to jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Łzy spłynęły mu po policzkach. Nie wiedział, dlaczego postępuje tak, jak postępuje. Nie pierwszy raz – nie pierwsze rodeo obłędu. Nim znowu nabrał powietrza, usłyszał głos. Drgnął.

Szamotanina w formie buntu.

A więc dotarłem.

Zajęło ci to tylko dwie dekady.

Spojrzał w stronę latarni. Stała pod nią staruszka. Może metr pięćdziesiąt; z chustą na głowie i szyderczym, bezzębnym uśmiechem.

Samolubny samiec. Skażesz ją na ucieczkę. Wiesz, co to za życie?

Uciekam, odkąd opuściłem rodzinny dom.

Głupek. Niczego innego się nie spodziewałam.

Wstał. Kolana trzasnęły. Ciężkie od wilgoci powietrze wypełniał aromat cytrusów, który wcześniej nie istniał. Podczas lat pracy w polu, kiedy z widłami w dłoni przerzucał siano, a sekundy, minuty i godziny pędziły tam, gdzie pędzi reszta wszechświata, wspominał dzieciństwo. Nie krew, łamane kości i wrzask, lecz poranki pełne słońca, ukochanego kotka o imieniu Cziczi i ojca nachylonego nad biurkiem; sklejającego kolejny model samolotu z czasów wielkiej wojny. W chwilach najgorszych – podczas bezsennych nocy pełnych łez i drżenia trwał jedynie dzięki Roksanie i garści scen z przeszłości; wytartych od zbyt częstego używania mentalnych fotografii.

Minąwszy trzydziesty piąty rok życia, nie myślał wiele o przeszłości. Wyssawszy treść, pozostawił pustą skorupę; pełną pęknięć, złożoną z konturów, karykaturę czegoś, co trwało zbyt krótko i wydarzyło się zbyt wcześnie, by służyć do końca jako koło ratunkowe.

Zapach. Wystarczył zapach, by zrzucić wieko z pudła pamięci. Odkryć kolejne materiały w archiwum, do którego obiecał sobie nie wracać…

Człowiek nośnikiem ran. Rzadko zapamiętuje, co dobre; zwykle tego nie doceniając. Wnętrze zamieszkują zjawy i puste pokoje. Niegdyś zajmowane przez rodziców, przyjaciół, rodzeństwo – teraz stoją puste. Zamykamy drzwi. Przekręcamy klucz, ciskając go za siebie. Niestety z drugiej strony dochodzi drapanie. Coś porusza się; pełza i próbuje formułować słowa. Zjawy, duchy, potwory, wspomnienia… menażeria absurdu maszerująca przez kruchy organizm, jakby zewnętrzna strona istnienia nie była wystarczająco przytłaczająca… Wystarczająco beznadziejna i krótka.

Wymyśliliśmy filmy, by oglądać lepsze wersje siebie; kogoś, kim zawsze chcieliśmy być. Oglądać happy end zamiast gnicia, grobu i zapomnienia. Zachód słońca, idealne ciało i pełny portfel. Bohaterzy w filmach zawsze mają czas; na uśmiech, wyjazdy, miłość i sens, podczas gdy my dysponujemy jedynie nadzieją. Wielu tylko dzięki nadziei wstaje rano do roboty; dzięki nadziei odwleka ostateczne rozwiązanie…

Zamiast przeglądać bolesne chwile w głowie, na siłę szukając pozytywów, oglądamy życia swoje i innych w internecie. Jakie wspaniałe, kolorowe i idealne. Staliśmy się niemal tym, co za dzieciaka oglądaliśmy w kinie. Niestety wnętrze, mimo ciągłych ucieczek na zewnątrz, zawsze znajdzie moment, by zaatakować. Nigdy nie jesteśmy gotowi. Niezaprawieni w boju tchórze, wpadamy pod koła rozpędzonych scen pełnych łez, upokorzenia i nędzy.

Nie ma ukojenia.

Nie. Nie ma.

Stanął na przeciw babki. Patrzyli sobie w oczy. Miała pucułowate, pokryte pękniętymi naczynkami policzki. Głęboko osadzone, podkrążone oczy koloru czerni również pokrywały pęknięcia. Czuł energię podtrzymującą przy życiu tę kruchość. Porcelanowa lalka z charakterem Napoleona – tak wypowiadał się o niej tatuś; tak przynajmniej twierdziły wspomnienia, którym również nie można ufać.

Gnuśna istota podobna pomnika, która zamordowała ze strachu przed gniciem. Pozbawiona blasku starość…

Skazałaś kogoś na mękę. Ostatecznie przeszła przez nią również twoja córka. Byłem przy tym.

Nie wątpię.

W pierwszych latach może nawet opuszczała las, by lepiej poznać tych, którzy żyją przez chwilę, by zaraz zniknąć w krzyku. Niestety, jak to zwykle bywa ze zbyt wnikliwą obserwacją, podarowała jej przede wszystkim rozczarowanie z nutką goryczy.

Ryzykujesz życie. Wiem, że nie przyszedłeś tutaj dla siebie. Nie zwlekałbyś tak długo.

Nie potrafiłem żyć dla siebie, więc zacząłem dla niej.

Na twarz staruszki wypłynęła nienawiść. Trwało to zaledwie kilka sekund, lecz było bardzo widoczne.

Skąd wiedziałeś? Skąd pewność?

Tatuś za tobą tęsknił. Dużo opowiadał mamusi. Poza tym kobieta, która ją zabiła, znalazła mnie w lesie; wyjaśniła, jaką grę prowadzi nasza rodzina. Przez ciebie.

Przeze mnie!

Babka Horacego wyprostowała dłoń. Gdyby nie oczekiwał ataku, we flakach miałby pięciocentymetrowe ostrze. Na szczęście zdołał zacisnąć palce wokół nadgarstka napastniczki.

Czekałam na to od dawna – wyszeptała. – Pokaż, na co się stać, wnusiu.

Pasierb zamachnął się wolną ręką. Uderzył. Mocno. Chrupnął łamany nos; chlusnęła z niego posoka. Nóż wypadł z dłoni babki; zalśniły na nim kolejne refleksy światła. Górna warga kobiety pękła, również obficie brocząc krwią. Z jej gardła wyrwał się krzyk, który ledwo zdążył wypłynąć, a zaraz dobiegł końca.

Wyraziłaś zdziwienie, prawda? Nie przywykłaś do bólu.

Mimo ran kobieta przywołała poprzedni, szyderczy uśmiech. Jej usta drgnęły. Już, już zamierzała formować słowa. Nic tak nie łechta ego, jak upodlenie zagubionego w okruchach czasu zwierzęcia.

Nie tym razem.

Wyciągnął dłonie, zaciskając je na pomarszczonej szyi. Kciuki wbił w grdykę. Wyobraził sobie, że to wielki kleszcz, którego za wszelką cenę musi zmiażdżyć. Babka próbowała przytrzymać kąciki ust w górze. Tymczasem w Pasierba porwał wewnętrzny potok. Im głębiej palce penetrowały mięso ciała, tym więcej było w nich siły; tym więcej furii, napędzanego wspomnieniami szaleństwa, w nich się zawierało. W mroku wnętrza. Wrzask dziesiątek ust. Chór inkantujący fakt beznadziei i samotności. Obezwładniającej jednostkowości… Oddzieleni od świata. Oddzieleni kroczą chwilą-przypadkiem, by przez nawarstwiające się złogi w jelitach i rozwarstwione paznokcie wytwarzać nadzieję i zlizywać nadzieję.

Zdrowie, trwanie, mniej bólu, więcej bólu, śmieszne, żałosne, okrutne i praca, praca, problem, pieniądze, praca, pogrzeb, problem, praca, lekarz, praca, praca i praca. Bo praca nigdy się nie kończy; bo coś zawsze jest do zrobienia. Bo naprostować ten świat, czy raczej skrzywić go tak, by pasował do naszej deformacji, można jedynie ciężką, kurwa, harówką!

Odstąpił, by zaczerpnąć sił, po czym na powrót doskoczył, zadając cios pięścią. Posypały się zęby.

Saaa,… – Mimo poważnych ran, próbowała mówić. – Saaam koniec.

To nie potrwa długo.

Próbowała się zaśmiać. Zwymiotowała na asfalt czarną breją. Otworzyła i zamknęła usta. Chciała coś powiedzieć? Może splunąć w stronę Horacego?

Ty sprowadziłaś to na rodzinę. I choć nie zasługujesz, obejdę się z tobą łagodniej, niż oni obeszli się z mamą.

Bohaterrr… – wyszeptała. Musnęła palcami nogawkę jego spodni.

Podniósł nogę i opuścił ją na twarz babki. Utwardzana podeszwa roboczego buta zmiażdżyła nos. Kobieta zaczęła rzęzić i bębnić piętami o asfalt. Horacy ponowił cios. Jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. W końcu, kiedy jej gęba przypominała krwawą miazgę, schylił się po nóż i wypruł ofierze flaki. Nie istniało wahanie. Nie było myśli. Wyobrażał sobie tysiące razy, że tak właśnie postąpi, jeżeli już zdecyduje się wejść do Okaleczonego lasu. Musi operować na ich poziomie. Gierki słowne dobre są w przypadku negocjacji wypłaty z chytrym prywaciarzem; nie podczas wędrówki do kresu nocy.

Wnętrzności spłynęły na asfalt. Pasierb ręce uwalane miał w gównie i krwi. W końcu kciukiem i palcem środkowym chwycił owalny kształt o chropowatej powierzchni. Wyciągnąwszy go, wytarł o materiał koszuli i oglądał w milczeniu. I choć o tym nie wiedział, szczerzył zęby, z daleka przypominając szaleńca.


*


Światło latarni zamigotało. Czyżby nadchodzili tak szybko? Wziął głęboki oddech, po czym wrzucił przedmiot znaleziony w ciele staruszki do ust. Połknął.

Obym tylko zdołał dotrzeć na czas.


*


Nieznajoma wciąż siedziała okrakiem na rozpłatanej mamie Pasierba. Nie zwracała uwagi na szloch chłopca. Zajęta patroszeniem, grzebaniem we flakach, wyciąganiem flaków, przeglądaniem flaków przerwała na chwilę, by przedramieniem otrzeć pot z czoła. Gest jakże znajomy dla Horacego. Mama, jego ukochana mama, mama, która obecnie leżała na przesiąkniętym szkarłatem łóżku, wlepiając w niego martwe ślepia, również – podczas pracy w polu – prostowała się nad grządką, ocierając czoło przedramieniem. Mamusia to robiła; kochana mama bezwiednie zapożyczyła gest od kochanej babci. Teraz obie były martwe. „Babcia zniknęła w tamtym lesie” – tak powiedział tatuś, kiedy siedzieli przed domem ostatniego lata. Rodzicie myśleli, że śpi. Byli pewni, że śpi, ale nie mieli racji. Dzieci słyszą dużo więcej, niż się wydaje zapracowanym, powierzchownie ułożonym dorosłym.

Jest!”.

Wzbierała w nim kolejna fala krzyków, lecz przerwał ją wybuch podniecenia nieznajomej, kiedy wyszarpnęła z mamusi mały, złoty przedmiot. Facet znajdujący się w innymi pomieszczeniu musiał ją usłyszeć. Kroki zadudnił w korytarzu. Przekroczywszy próg, obrzucił spojrzeniem klęczące na podłodze dziecko. Ruszył w stronę łóżka.

Ani kroku!”.

Stanął. Pasierbowi wydawało się, że jest ogromny. Później; wspominając, analizując, dzieląc włos na czworo, zmienił, co do tego zdanie. „Przerażony dzieciak wszystko wyolbrzymia”.

Ej, no co ty. Jesteśmy w tym razem”.

Oczywiście. Odsuń się pod drzwi”.

Zamiast tego nieznajomy zrobił kolejny krok w stronę łóżka.

Powiedziałam: Stój!”.

Tyle pracy. Razem. Nie tak się umawialiśmy”.

Spoglądała na niego, on spoglądał na nią, a dzieciak na podłodze, któremu zniszczyli życie i którego noc ta będzie dręczyć na jawie i w koszmarach do końca życia, bezwiednie otworzył usta. Krew z rozszarpanych zębami warg skapnęła z brody na pidżamę.

Stań pod drzwiami; daj pomyśleć. Daj, kurwa, pomyśleć”.

Nie podoba mi się to, co robisz. Nawet głos masz inny”.

Wymiana zdań, nie kłótnia, ale w stronę kłótni zmierzająca, trwała na tyle długo, że Horacy oprzytomniał; światło latarni morskiej pośród szalejącego sztormu. Lepszy rydz, niż nic. Zerkając, na początku nieśmiało, później zaś otwarcie w stronę okna, ledwo panował nad dygoczącym ciałem, które podjęło decyzję za niego. „Skacz. Tak, to pierwsze piętro, ale za oknem jest daszek biegnący nad gankiem. Tak, pewnie dogonią cię i zabiją, jednak nie masz wyboru. Mamusia i tatuś nie pomogą. Oni… Nie pomogą. Dlatego: Raz, dwa, trzy! Do dzieła! Odwagi!”.

Niczym wytrawny gracz czekający na odpowiednią chwilę, by wyłożyć na stół najsilniejszą kartę Horacy trwał i trwał w coraz większym rozstrojeniu. Pot zebrał się dzieciakowi pod kolanami, spływając po łydce – skapując w kałużę moczu. Strach próbował założyć na kończyny metalowe klemy, lecz po drugiej stronie miał godnego przeciwnika pod postacią jeszcze większego przerażenia wynikającego z pewności: „Zostanę, to mnie zabiją!”.

Nieznajomy wyciągnął rękę, ale nie podszedł do łóżka.

Doprowadźmy sprawę do końca. Wtedy wszystko obgadamy. Łączy nas umowa… Zresztą, nie tylko ona”.

Nachyliła się w stronę wspólnika. Mało nie spadła przez to z łóżka.

Nie ma nas i nie ma czego doprowadzać do końca”. – Nieznajoma wyszczerzyła zęby. Następnie wyciągnęła rękę ze złotym przedmiotem; dziwną, pokrytą znakami kulką. – „Aż chce się powiedzieć: Użyteczny idiota”.

Wystrzelił w jej kierunku. Był szybki, ale i jej nie brakowało refleksu. Wrzuciwszy do ust przedmiot, który wyszarpnęła z trzewi leżącej na łóżku kobiety, odchyliła głowę do tyłu i go połknęła.

Nie!” – krzyknął facet, uderzając wspólniczkę pięścią. Siła uderzenia zrzuciła ją z łóżka. Horacy uważał, że z jej gardła wypadał urywany śmiech, ale nie miał pewności, ponieważ wykorzystał moment, by wykonać swoją część planu. Nie zdecydował się na skok przez okno. Strach częściowo wygrał. Dzieciak ruszył w stronę drzwi, wypadł na korytarz i skoczył ze schodów. Nie planował tego. Adrenalina robiła swoje. Wchodził po nich, skakał po nich tysiące razy, więc umysł doszedł do wniosku, że sobie poradzi. Dopiero na drugi dzień, kiedy ocknie się w lesie, spostrzeże, że ma spuchniętą kostkę. Zaledwie naderwane ścięgna. „W porównaniu do mamusi i tatusia miałem szczęście”.

Wypadając z domu, nie spojrzał za siebie; nie rzucił w stronę domu jednego spojrzenia. Wystarczyły wrzaski, które odprowadzały go aż do linii drzew i schronienia.

Gdyby tydzień wcześniej ktoś mu powiedział, że wbiegając do do lasu, nocą, poczuje ulgę, zareagowały śmiechem; może nawet złapał się za brzuch. Teraz jednak i przez lata, które miały nadejść, nic już nie było śmieszne, nic nie było na swoim miejscu, a świat – z miejsca dziwnego, lecz poukładanego – zamienił się w koszmar pełen pustki zamieszkiwanej przez widma.

Czasem las stanowi jedyne schronienie.

*


Po zamordowaniu babki błąkał się do wschodu. Wszedł pośród łany zbóż w tym samym momencie, w którym wychynęły zza horyzontu promienie słońca. Krew zaschła w skorupę; łuszczyła się i pękała. Tysiące godzin nocnych czuwań – utrapień. Człowiek uważa, że rozsupła wystarczającą ilość węzłów, by spokojnie oddychać. Tymczasem pętla przecina skórę; miażdży krtań. Coraz mniej przestrzeni. Powietrza. Coraz cięższe barki, przekrwione oczy, pod nimi sińce. Choroba Roksany. Kruchość ciała. Brutalność rzeczywistości.

Przypuszczał, że nadejdzie czas łamanych kości. Babka, połykając artefakt, znała ryzyko. Miała stulecia, by poczuć monotonię. Rozkochana w życiu potrzebowała przestrzeni, by zrozumieć to, co niektórzy pojmują w piętnastym roku życia. Nie ma ucieczki. Ukojenia. Domu. Spokoju. Bezpieczeństwa.

Połknęła coś, co nigdy nie powinno zostać odkryte. Za karę została napędzaną atomem lampą; żarówką o wrzasku tak intensywnym, iż dociera zbyt daleko. W rejony ciągle kłapiących ust. Przeżuwających, mlaskających, zgrzytających i trzaskających. Po brzegi wypełnione tysiącami zdziwionych min i oceanu głów. Roztrzaskane makówki pełne soku.

Rodzina sięgnęła po klejnot. Raz, drugi i trzeci; choroba nie wybiera. Trzeba znaleźć wyjście, a każde wyjście lepsze jest od gnicia. Tak zapoczątkowano masakrę.

Reflektor dryfujący pośród oceanu ciem; istot stworzonych do cięcia, patroszenia, łamania i obdzierania ze skóry. Powinienem odejść z Jonaszem. Tymczasem wikłam się – jakby pośród mroku istniało wyjście.


*


Stał pod słupem wysokiego napięcia.

Obserwował niedoliski siedzące przed norą; grzejące się w słońcu pod opieką dorosłego lisa. Zza pagórka wystawała wieża kościoła. Ile razy rolnik truł te zwierzęta? – pomyślał. Świat dookoła pełgał. Nigdy w życiu nie czuł się tak rozgoryczony i nieszczęśliwy. – Ile razy zakopywał norę? Ileż razy ludzkie oczy padły na istotę, lub grupę istot, po czym postanowiły ją zamordować? Uderzające o ścianę kocięta. Ślepe i niewinne. Nawołujące matkę, ponieważ były głodne. Bum, bum, bum, bum, bum. Ojciec stoi w rozkroku; w dłoni ściska folię ociekającą krwawą miazgą. Po problemie. Dlaczego miałby cokolwiek czuć? Ile istot ginie właśnie w tej chwili? Ile krów stawia ostatnie kroki, ciemnymi oczami spoglądając w stronę rzeźnika? Syci, uśmiechnięci; w autach z klimatyzacją i dziećmi na studiach, lecz wciąż tak samo bezwzględni.

Świat. Jedyny. Ohydny. Dziwne, że przesiąknięta krwią ziemia nie wrzeszczy. Horacy wciąż nie mógł odeprzeć wrażenia, że nawet najmniejsza drobina piasku złożona jest z ust. Lament i krzyk. Błaganie o litość. Ofiary wszystkich czasów. Od zwierząt do ludzi. Nie może. Nie ma miejsca. Zbyt duszno. Zbyt wiele kropel krwi wisi w powietrzu, by móc oddychać. Piekło to ponoć straszne miejsce. Czym jednak są płomienie, kiedy jako dziecko widzisz śmierć własnych rodziców? Kiedy cię biją i gwałcą, później zaś mówią, że nie możesz być ofiarą. Nie twoja kolej. Nigdy więcej nie powtórzy się ten dzień; nie powróci ta właśnie chwila, bo czas to kamień rzucony w próżnię. Horacy miał ochotę płakać z radości, że kiedyś umrze. Że nic już nie będzie musiał rozumieć i czuć. Bez usprawiedliwień, piewców pozytywnego myślenia i chciwych manekinów. Gdyby tylko jeszcze, choć na chwilę – chwileczkę ucichł ten wrzask, wszystko byłoby stabilnie. Chujowo, ale stabilnie, jak zwykła powtarzać Roksana.

Chujowo, ale stabilnie. Nie teraz, to kiedyś. – Oblizał spierzchnięte usta. Oddałby królestwo za szklankę zimnej wody. – Kiedyś, które dla nikogo nigdy nie nadchodzi.

Poruszanie wywoływało ulgę. Kładł stopy w rytmie otwierających się ust. Pot spływał po czole. Osiadał na brwiach, jak krew osiadała na brwiach Chrystusa. Rzadko myślał o wierze przodków. Czy dzięki niej trafili do nieba? Zamknięci na inne możliwości, żyli spokojniej. Nie igrali z ogniem. Nie cierpieli z powodu nieprzynależności. Krocząc utartym szlakiem, nie dotarli daleko, za to osiągnęli to, co chcieli osiągnąć. Poczucie uprzywilejowania i uzasadnienie cierpienia. Nic tak nie ułatwia płodzenia, jak wiara, że ktoś umarł za twoje grzechy. Widziałem ludzi rozerwanych przez karoserie samochodu; leżące na asfalcie połacie mięsa, którym wciąż biły serca i pracowały mózgi. Podczas beznadziei nie widać śladu boskiej opatrzności. Za to rzeczywistość rozchylała płaszcz makabrycznego ekshibicjonisty. Waląc śniące piękny sen zwierzęta prosto w pysk; wybijając przy tym większość zębów. Łamiąc szczękę.

Nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Nie. Ma. Nadziei.

Słowa zapętlały się. Uderzały wraz ze stopą uderzającą w ziemię; uderzały wraz z uderzeniami serca. Pasierb nie wiedział, czy wciąż istnieje. Dotarłszy na szczyt pagórka, nawet widząc należącą do Roksany stodołę, nie wiedział, czy wciąż istnieje. Nie miał pewności. Chciał popatrzeć na lisy. Pragnął zabrać ze sobą niedoliski, by nie dorwał ich śmierdzący gnojem burak w gumofilcach. Wziął oddech, uderzył się twarz i ruszył w stronę domu.

Rzecz w jego wnętrzu drżała. Otwierała ślepia.

Tak powinno być.


*


Mówią, że nie ma nic gorszego, od spędzenia życia w jednym miejscu. Zabiegane pędraki zbyt otępione przymusem, by rozejrzeć się – docenić. Przytulić do serca; przejrzeć na oczy… Nie ma nic piękniejszego od spędzenia życia w jednym miejscu. Świadomie. Z dala od pędu, trendów i trądu epileptyków z obsesją posiadania i pożerania. Twarzą w twarz. Znając, każdy głaz, nazywając drzewa i majaczące na horyzoncie górskie szczyty. Porzucony. Opróżniony z nadziei; bez światełka w tunelu, lub ze światełkiem, będącym nadjeżdżającą lokomotywą. We wnętrzu opuszczony dom o wybitych oknach. Słońce powtarza wędrówkę; pory roku mieszają się – zmieniają natężenie i długość trwania. Cisza wieczności wskazówek zegara. Zatrzymane na zawsze; niemające dla kogo wędrować, spoglądają zza zbitego szkła na czarno-białe fotografie. Czasem słychać śmiech; fragmentaryczne nagrania z czasów i okoliczności.


*


Droga na podwórze opadała, jednocześnie skręcając w lewo. Znał każde zagłębienie; każdy kawałek muru i cegły, którą była wysypana. Ocierając pot z czoła, spostrzegł w nim krew. Uśmiechnął się na ten widok. Następnie przeniósł wzrok na dom. Miał wrażenie, że minęły dziesięciolecia odkąd wyruszył do Okaleczonego lasu. Roksana siedziała na lewo od wejścia. Wiatr szarpał jej pod spódnicę, podrywając ją od czasu do czasu; ukazując kostki i obsypane pieprzykami łydki. Lewą nogę, niżej kolana, zdobiła myszka wielkości monety.

Otworzył usta, nabrał powietrza i wrzasnął:

Roksana!

Oderwała wzrok od obieranego ziemniaka. Lakier na jej paznokciach pokrywały drobinki wody. Spojrzała w stronę Pasierba.

Teraz się uśmiechnie… Teraz musi się uśmiechnąć; zawsze się uśmiecha, jak mnie widzi, więc i teraz na pewno rozszerzy usta w uśmiechu!

Wzrok Roksany nie oparł się na nim. Przeniknął, jakby szukał czegoś na dalszym planie. W tym skrawku świata, który nie istnieje dla większości – trwając za ich plecami. Nie mógł znieść jej obojętności. Drżał na całym ciele. Organizm płonął pod wpływem emocji, jakiej nigdy wcześniej nie czuł. Zrozpaczony raz jeszcze otworzył usta; tym razem krzyknął z całych sił:

Roksana!
Ułamki sekund; zarazem wieczność. Nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech; że lewą dłoń zaciska w pięść, a paznokciami prawej orze policzek. Wtedy nadeszło. Skuwający wodospad lód pękł. Rzeczywistość, gdzie wszystko jest niczym; gdzie przez ostatnie dwadzieścia jeden lat jedyny sens stanowiła pewna kobieta o spłowiałych od słońca włosach z myszką na lewej nodze. Jej ciało zawisło, jakby podtrzymane niewidzialnymi dłońmi. Trzask! Przeobrażenie w krwawą miazgę; w ofiarę wypadku drogowego – w gnijącą na tyłach rzeźni kupkę flaków.

W jednej chwili istniejesz, obierasz ziemniaki na obiad i zastanawiasz się, jaki serial obejrzysz wieczorem; w następnej reprezentujesz makabryczne dzieło sztuki. Nikt nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Zaspokoi ciekawość patolog – napełni portfel firma pogrzebowa. I szczerbaci, nawaleni wódą pracownicy wykopią grób. Ot tajemnica istnienia.

Oto ukoronowanie losu.


*


Gałąź, na której wisiał, Jonasz niemal pękła. Zaglądam do niego czasem, czy raczej on odwiedza mnie w snach. Złamany kark, wywalony na dolną wargę język i wybałuszone oczy pośród ciemności wnętrza… Trwający latami krzyk zostawia trwałe ślady? Czy cokolwiek zostawia trwałe ślady?

Zawieszenie. Skostnienie źródła. Gdyby przyjął do wiadomości, co zobaczył, padłby martwy. Efemeryczny ster; dłonie przenikają przez niego, kiedy tylko wiatr zmieni kierunek. Życie z wyprostowanym palcem jako wieczny nauczyciel. Prztyczek w nos, czy może kop w jaja? Jak mocnego przypomnienia potrzebujesz? Efemeryczny ster miękkiego, zbyt miękkiego statku; obleczonej, rozpadającej się z zawrotną szybkością łajby. Dłonie przenikają przez ster – świadomość przenika pokład. Ani kroku dalej. Poznanie prawdy, swojej prawy, śmiertelnej prawdy: Przereklamowane. Zdecydowanie przereklamowane. Może dlatego dał radę. Może lata dorastania wśród bicia i nierozumienia, gdzie za jedyną ucieczkę miał niebo pełne gwiazd, na coś się przydały? Ukrywając rdzeń, oblekając go materiałem, do którego nie docierają fakty.

Bo fakty są przereklamowane, jak przereklamowane jest życie. I kiedy umiera ci dziecko, tonie kochanek, płonie żywcem matka można jedno i drugie wypierdolić do kosza. Z impetem cisnąć w czerń; niech tam zostanie zapomniane, skoro tylko łamie kości, nie dając w nocy spać.

Czyżby doszedł do kresu? Dlatego zamienił się w posąg z bijącym sercem? I co z deszczem? Czy powinien zaprzątać sobie nim głowę? Skoro klejnot nie może już ratować, powinien odejść i umrzeć? Myśl szybsza od ruchu kończyn. W jednej chwili nastąpi – w drugiej padnie martwy na klepisko. W jednej chwili wychodzisz ze szkoły, lub z pracy; podziwiasz zachodzące słońce, umysł podkłada pod nogi problemy – mniejsze i większe zgryzoty – w drugiej chwili uderzasz o chodnik. Przytłumiony dźwięk worka ziemniaków. Przechodnie odwracają głowy. Podbiegają. Wyciągają telefony, by zadzwonić po karetkę i zrobić zdjęcie powiększającej się plamie krwi. Z uszu, nosa i ust. Oto jedna chwila, chwileczka, chwilunia zabrała cię na tamten świat, kiedy coś pękło. Pamiętasz o bólach głowy? Tak, właśnie tych. Każdy niesie jakiś ból. Jeden mniej, drugi bardziej intensywny. Nigdy nie wiadomo, który będzie decydujący.

Nie.

Wdarło się słowo. Z premedytacją podjęta inicjatywa.

Nie pozwolę.

Na powierzchni szkła pierwsze pęknięcia. Nie wiedział, czym jest, mimo to nie zapomniał, z jaką misją wyruszył do Okaleczonego Lasu.

Nie pozwolę ci odejść!

Wrzask siłą przypominający tysiąc pękających luster. Na podwórko, ogródek, dom i stodołę runęły szkarłatne krople. Krwawy deszcz rodem z wampirzych snów. Ciało Pasierba pokryła gęsia skórka. Posoka spływała rynnami, chlustała na trawę, żłobiła koryta w ziemi, porywając kamienie, gałęzie i liście z sobotniego podcinania wiśni. Niebo przybrało kolor rozpłatanego brzucha. Skupienie rybiego oka – kamień ogniskujący spoczywający wewnątrz rozumiał swoje zadanie.

Gwałtownie odchylił głowę do tyłu – wrzasnął. Opuchnięta dynamika. Sądzisz, że pędzisz szybciej od wiatru, kiedy tak naprawdę ledwo przebierasz nogami. Patrzysz na krew tryskającą z ust bliskiej osoby, umierającą z twojej winy, bo popchnąłeś, naprawdę nie chciałeś, ale tak jakoś wyszło, i sądzisz, że z tego wyjdzie. „Grunt, to nie zaglądać życiu pod sukienkę” – powiedziała pewnego popołudnia mamusia do tatusia, kiedy ich skóry nie pokrywały cięć; kiedy flaki wciąż znajdowały się w ich wnętrzach. Skryte. Czekające. Niecierpliwe pewnej nocy i męki. Doszedł do tego wniosku w domu dziecka: „Ciało rzuca się na udrękę. Potrzebuje jej. Zrobi wszystko, zakocha w najpodlejszej dziewczynie we wsi, byle tylko nie stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz. Byle nie zajrzeć życiu pod sukienkę…”.

Plastik składający się na rączkę miał chropowatą powierzchnię. Gęsto pokrywała go wieczna gęsia skórka. Ostrze noża starte od osełki. Niezliczone świniobicia powinny pomóc. Pierwsze pchnięcie rozesłało po organizmie pajęczynę utkaną ze szkła. W głowie Horacego, w rytm uderzeń serca, pulsowało słowo: „Ból”. Słowa nigdy wcześniej nie sprawiały wrażenia równie bezużytecznych. Konstrukcja pośród pustki; sklecone ze spróchniałego drzewa rusztowanie równie trwałe, co jego twórca.

Drugie i trzecie pchnięcia. Pchnięcia czwarte i piąte; niestety nie doszedł do szóstego… Znaczy doszedł, lecz nie określił jego kolejności, ponieważ zajmowała go śmierć. Umieranie. Wpadanie w gnicie. Wyciąganie kopyt. Kopanie w kalendarz. Osunąwszy się na klepisko, splunął. Ślina ze sporą dawką krwi. Jedną ręką miażdżył jądra, drugą zaś grzebał we własnych flakach. Dżinsy mokre od moczu. Materiał, prze chwilę przyjemnie ciepły, teraz kleił się do skóry zimnem, jak ponad trzydzieści lat wcześniej kleiła się pidżama rozdygotanego ciała, które nie rozumiało jeszcze, do jakiego świata trafiło; między jakie istoty trafiło. Cudowne istoty. Miłosierne istoty. Obklejające cenami wszystko; nawet fragmenty własnych ciał i fragmenty ciał zwierząt.

Oszołomiona. Z wielkimi oczami lśniącymi pośród czerwonej ulewy. Znała zapach posoki. Szaleństwo również liznęła, obserwując nocami ukochanego skulonego w kącie. Naga, skąpana w czerwieni i wydarta śmierci.

Padła na kolana. Chciała dotknąć. Zamierzała błagać, by wyciągnął dłoń z rany na brzuchu. Pasierb wyszarpnął – wraz z fragmentami wnętrzności – przedmiot. Okrągły złoty przedmiot, który powinien odbijać refleksy słońca, lecz nie mógł tego zrobić, bo tonął we krwi. Bo świat tonął we krwi. Świat płakał świeżą juchą, jakby czekał na tę chwilę od zarania dziejów. Obserwując, zagryzając usta podczas kolejnych śmierci i jeszcze więcej śmierci, bo nigdy dość bólu. Nigdy dość krzyku, skowytu i cofającej się przed rzeźnikiem świni, która nikomu nic nie zrobiła, ale musi umrzeć, bo wszyscy płacą za oddychanie, a jej walutą jest jej serce.

Świat płakał szkarłatem, że był tym, czym był i niczym, absolutnie niczym więcej.

Otworzył usta. Nie miał złudzeń. Nie sądził, by słowa wypłynęły z gardła. Usta zdołają sformułować. Na usta zawsze mógł liczyć, ale struny głosowe, to co innego. Nabrał powietrza. Odrobinę, lecz i to za dużo, ponieważ ból obezwładniał.

Połknij. Inaczej wszystko. Nadaremnie.

Szum zagłuszał słowa. Szum wewnętrznego huraganu i szum ulewy świata. Roksana poderwała się na równe nogi. Ruszyła w stronę domu. Zawróciła, po czym kolejny raz ruszyła w stronę do domu. Napięcie i szalejący w głowie mętlik odzwierciedlony na twarzy kobiety, zadał kolejną porcję, tym razem emocjonalnego, bólu. Właśnie on (ostatecznie) odprowadził Horacego w ciemność i nim ta ciemność nastała, zdążył zaobserwować, lub sądził – był przekonany, ponieważ musiał – że istota, z którą spędził ostatnie dwadzieścia jeden lat wrzuca przedmiot do ust i go połyka.

Jak długo zdoła uciekać? Może zdecyduje się ukryć jak babka z Okaleczonego lasu? Mało jest miejsc, w których istnieje spokój. Za niego również trzeba zapłacić, bo kto nie wpycha nosa w sprawy innych, bierze pod lupę własne wnętrze. Nie ma odpowiedniej drogi. Są tylko mniej wyboiste. Mniej krzywdzące dla nas, lub bliźnich. Powiadają, że życie to kwestia wyboru. Horacy uważał, że tylko i wyłącznie szczęścia, któremu można trochę dopomóc.

Trzeba mięć szczęście, by dostać odpowiednie geny, trafić do odpowiedniej rodziny, czasów bez wojen, czy totalitaryzmów, następnie zaś mieć szczęście do ludzi, szkoły, pracy, miłości i tysiąca innych rzeczy. Nikt nigdy nie otrzymał pełnego uśmiechu losu, za to wielu, bardzo wielu intymnie poznało smak rozpaczy, kiedy to pech łamał ich kości, łamach ich ducha i – szczerząc zęby – pluł na ich marzenia.

Mimo to mieli szczęście, prawda? W końcu urodzili się… Pojawili w tej jakże cudownej krainie.


***

wtorek, 25 października 2022

Kangal




Wersja tak wczesna, że aż za bardzo; niestety poprawki tekstu o takiej długości wymagają czasu, którego obecnie nie mam.


Kangal


Zblakł śmiech… następnie zniknął uśmiech świata.


CZĘŚĆ I


1


Okno wznosiło się wysoko – wiele przez nie widzieli. Dostrzegali rozszarpywane owrzodzonymi paluchami nocne niebo, drzewa wyjące do księżyca w pełni, czy umierającą kobietę oświetloną blaskiem błękitnych fajerwerków. Mniej lub bardziej prawdopodobne sceny przepływały przed ich oczami, podczas gdy reszta świata tonęła w zapracowaniu i cierpieniu. Wyrzuceni poza system i społeczeństwo mieli przywilej obserwowania umykających chwil. Niemal czuli gęste wody czasu przepływające między palcami. Dom pozwalał na te ekscesy. Zezwalał na nieprzystosowanie i marzycielstwo – niczym kamień ogniskujący wyostrzał ich świadomość tak, by nigdy nie zaznali spokoju; by bulgoczący pod powierzchnią rzeczywistości horror spędzał im sen w powiek i wpędzał w jeszcze większe uzależnienie od tabletek z nadrukowaną literą T.


2


Okno wznosiło się wysoko. Było częścią górskiej posiadłości. Niegdyś należała ona do gangstera – kanciastoszczękiego, głęboko zranionego, mężczyzny o włochatych dłoniach i zamiłowaniu do hawajskich koszul. W okolicy zakopał sporo swych biznesowych konkurentów; ponoć lubił odwiedzać ich groby i przepraszać za to, co zrobił. W jego pamiętniku, który lata wcześniej pobił rekordy sprzedaży, napisał: „Światem rządzi pieniądz. Ma go ten, kto jest silniejszy, lub bardziej przebiegły. Mnie nie brakuje żadnej z tych rzeczy. Nie chciałem zabijać, ale musiałem zarabiać. Dla rodziny, dla siebie… Jestem pogodzony z losem. Mam tylko nadzieję, że zrealizuję większość planów, nim będzie za późno”. Niestety nie zdołał w pełni przejść na legalne interesy. Kochanka wynajęta przez przeciwników gangstera wywabiła go przed hotel, gdzie został zastrzelony. Prasa stawała na rzęsach, by dorwać zdjęcie zwłok, które idealnie pasowałoby na główną stronę. Niestety ochroniarz Kangala okazał się zbyt sprytny; nocą zabrał to, co zostało z szefa i zakopał w nieoznaczonej – dotąd nieodkrytej lokalizacji.

Myślisz, że to prawda? – zapytał Klecha. Stał przy oknie; dłonie oparł na butwiejącej framudze. Był nagi od pasa w górę. Spod skóry wystawały żebra. Na ramiona opadały kruczoczarne włosy przetykane pasemkami siwizny. Lewą łopatkę zdobiła grupa pieprzyków tworząc kształt podobny do gwiazdozbioru Zegara.

Względem czego?

Ponoć pochowali go tutaj; blisko willi, której nie zdołał dokończyć za życia.

Wskazówka siedziała na kanapie przykryta kocem. Większość okien wybito. Lato nie nadeszło od czterech lat – wtedy też zauważono pierwsze oznaki rozkładu. Na zewnątrz wciąż lał deszcz; hulał mroźny wiatr.

Rozpaliłbyś ognisko? Cholernie mi zimno, a nie chcę wyłazić spod koca.

Już się biorę…

Dziękuję kochanie.

Chciałbym znaleźć jego grób…

W tych górach znalezienie czegokolwiek graniczy z cudem.

Spróbować nie zaszkodzi.

Wymienili spojrzenia. Wymienili uśmiechy. Nad ramieniem Klechy zalśniła pierwsza gwiazda; zbliżała się noc.


3


Ciężko było ją przekonać, lecz ostatecznie się udało. Wskazówka, opatulona dwoma kocami, wyszła przed willę. Zdążyła zapaść noc. Nisko, jakby odbite w kałuży, lśniły światła Miasteczka; zagubione pośród mroku elektryczne świetliki, w których blasku schronienia szukali kolejni dziedzice świadomości. Klecha nazbierał gałęzi, przyciągnął z lasu grubsze konary, po czym uformował z nich coś na wzór stosu. Zajmował on środkową cześć tarasu posiadłości. Podpaliwszy go, z uśmiechem obserwował buchające w stronę gwiazd płomienie.

Zaraz się ogrzejesz.

Tylko pamiętaj, by przed zgaszeniem ogniska rozpalić też w kominku. Nad ranem jest taki ziąb, że nie mogę zasnąć.

Tak zrobię marudo – odparł Bruno Wroński, bez mrugnięcia spoglądając w pogłębiający się mrok. Wskazówka mogła niemal dostrzec niewidzialne łapska chwytające umysł Klechy i wciągające go w perypetie z przeszłości. Bo któż nie lubi grzebać w pamięci; wydobywać wydarzeń sprzed lat, dzielić włosa na czworo i cierpieć z tego powodu – pomyślała – wypuszczając z ust kłąb pary. Później usłyszała: – Pamiętam dzień… słoneczny dzień, gdy babka wsadziła mnie i moją ukochaną suczkę o imieniu Saba do samochodu…

Jego oczy robiły się coraz większe. Można w nich było dostrzec poszczególne iskry wyskakujące z ogniska.

Jechaliśmy i jechaliśmy; przemierzaliśmy wijące się między wsiami i lasami drogi dolnego śląska. Cholerne zadupia wciąż jeszcze tam są, choć wydają czymś tak odległym, że aż nieosiągalnym. Coś jak kraina, o której piszesz dziesiątą książkę; którą widzisz w takich detalach jak linie papilarne własnej dłoni, lecz końcem końców ona wciąż pozostaje produktem twojej wyobraźni.

Też mam takie miejsca. I też wciąż istnieją, choć najchętniej spuściłaby na nie deszcz napalmu.

W końcu, gdy odjechaliśmy wystarczająco daleko, Fatima zjechała na pobocze i wysiadła. Rozejrzawszy się dookoła, czy aby nikt go nie obserwuje, wypuściła również Sabę. Ostrożność starej była zbędna i komiczna zarazem: staliśmy w środku pieprzonego lasu; istniało małe prawdopodobieństwo, by ktoś nas widział. W każdym razie, gdy łapy suczki oparły się na żwirze, babka wskoczyła za kółko; wcisnęła gaz do dechy.

Dlaczego mi to opowiadasz? – zapytała Wskazówka, szczelniej opatulając się kocem. Nie chodziło o kąsający kości mróz, lecz bliskość. Komfort własnych ramion postawiony naprzeciw wycelowanego w serce sztyletu; wizji porzuconego na odludziu zwierzęcia, które okazywało właścicielom nic innego, jak oddanie i miłości, teraz zaś pędziło przerażone za samochodem. – Wolałabym pozytywną historię.

Bruno nie odpowiedział. Nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Stał pośród mrozu w rozpiętej koszuli, podartych dżinsach i klapkach, i wlepiał wzrok w płomienie z uśmiechem ociekającym bólem.

Przez pół drogi ryczałem na całego. Siedziałem z tyłu. Światło załamywało się na powierzchni łez i wpadało do moich oczu. Życie od małego napiętnowane miałem skurwysyństwem, lecz nic tak nie bolało, jak krzywda zadana ukochanemu pupilowi. Pierwszy raz coś ukochanego; coś, o co się troszczyłem i za co z całą pewnością wskoczył bym w ogień, zostało mi odebrane.

Dziadkowie to tylko ludzie, a większość ludzi to fiu…

Nie dał jej dokończyć. Mówił dalej coraz bardziej rozedrganym głosem, jakby naprawdę przeniósł się dwadzieścia lat wstecz i na nowo przeżywał tamten koszmarny dzień.

Nagle samochód stanął. Starucha, nie wyłączając silnika, najpierw spojrzała w tylne lusterko (po jej zaciętej minie nawet obcy wiedziałby, że czas zamilknąć, nie wspominając łebka, który babkę dobrze znał), później zaś gwałtownie odwróciła się przez prawie ramie: zapytała. Oczywiście retorycznie. Oczywiście chodziło tylko o to, by przymknąć gówniarzowi ryj, bo jego lament, niechcący, mógłby jeszcze dotrzeć do pokładów emocjonalnych i skłonić do refleksji, albo – broń cię panie Boże! – zmiany zdania!

Kolejne przejście przez dolinę wspomnień… – pomyślała Alicja Błaszczyk, odsuwając się dwa kroki od płomieni. W pierwszej chwili zamierzała wypowiedzieć tę myśl na głos, lecz ostatecznie zaniechała tego pomysłu. Przede wszystkim dlatego, że Klecha ronił łzy i zaciskał dłonie w pięści. – I po co mu to, do cholery? Czasu nie cofniesz, ludzi nie zmienisz.

Co było dalej? – zapytała wbrew sobie, ponieważ uważała, że tak trzeba.

Nic nie odpowiedziałem. Płakałem, gdy samochód ruszył. Ryczałem prawie do samego domu. Wiem tylko, że nie podziwiałem już piękna przyrody i słońca królującego na niebie. Leżąc w łóżku, raz za razem widziałem Sabę, jak biegnie za samochodem; pędzi za ukochanymi ludźmi, którzy zostawili ją na tułaczkę i śmierć, ponieważ im nie pasowała z takiego, czy innego powodu.

Nie mów w liczbie mnogiej. Ty jej nie zostawiłeś.

Wzruszył ramionami. Przymknąwszy oczy, wprawił w ruch potok łez, które spłynęły po policzkach, odbijając tańczące płomienie.

Nie wiem, ile tamtego dnia przeszła kilometrów. Trzydzieści? Czterdzieści? Pamiętam tylko, że po zmroku usłyszałem znajomy bieg przez podwórko. Fatima pojechała na pociąg, więc siedziałem sam. Z sercem rozsadzającym pierś wybiegłem na zewnątrz. I oto była: Moja biedna ukochana psina wróciła do domu.


4


Łyknęli po tabletce, zapili ją samogonem z ziemniaków, po czym rozsiedli się na kanapie, którą cztery dni wcześniej wytargali z wnętrza posiadłości. Powoli przenikała ją wilgoć, a raz z zmoczył deszcz, lecz godzina suszenia przy ognisku sprawiła, iż bez problemu można było posadzić na niej cztery litery.

Myślisz, że ktoś będzie nas tu szukał?

Wroński wsunął się pod koc i przylgnął do Wskazówki.

Nie wiem. Zresztą… jakie ma to znaczenie?

Jeżeli tak, mamy przesrane.

Świat trafił szlag. Nie pozostało nam wiele czasu.

Mówisz to tak lekko; z taką pieprzoną beztroską. Przecież śmierć jest okropna! Gnicie, puchnięcie i niewyobrażalny smród makabry z mięsa… nie wspominając o poprzedzającym to wszystko bólu. Natura powinna zostać przy tworzeniu roślin.

Miliony ludzi umarło przed nami. Niezliczona liczba istnień skonała w męczarniach, jeszcze nim człowiek pojawił się na ziemi. Damy jakoś radę.

Damy jakoś radę? Damy. Jakoś. Radę… – Wskazówka pokręciła głową i westchnęła. – Tylko tyle, prawda?

Nie rozumiem…

Wpychają cię do tego świata, bo chce im się rżnąć; później dostajesz bilet do ręki i słyszysz tylko: dasz jakoś radę.

Nie wiem, jakich zapewnień oczekujesz, kochanie. Fakty są takie, że rzeczywistość weszła na drogę rozkładu. Przed nami ściana czerni. Możemy uderzyć w nią gwałtownie, lub bronić się przed odejściem do ostatnich chwil.

Pogładziła Wrońskiego po policzku. Założyła mu za ucho kosmyk włosów.

Znamy się zaledwie kilka miesięcy, a stałeś się moją jedyną podporą w tym chorym na depresję świecie.

Miłość moja droga. Tylko tyle i aż tyle…

Rozmowa ucichła. Otoczenie i miażdżące psychikę fakty na temat końca wszechświata zaczęły sączyć się do wnętrza ich głów. Rozpad. Dekonstrukcja. Dekompozycja wszelkich praw i wartości. Nawet na słońce nie można było liczyć – pokryta pęknięciami tarcza ledwo ogrzewała powierzchnię ziemi. Jeszcze nie nadeszła wieczna zima i globalny głód, lecz czas ten majaczył na horyzoncie. Któregoś razu na wschodzie nie pojawi się życiodajny okrąg, ostatni z ludzi zaś staną przed wyborem, o którym rozmawiali wcześniej Bruno i Alicja.


5


Wiatr nabrał intensywności. Bezlistne gałęzie drzew wpadały w coraz większą furię; las zdawał się tańczyć do muzyki płynącej z samego centrum wszechświata. Wywoływany przez niego szum uderzał w znarkotyzowane umysły – zalewał je niczym fala powodziowa. Oczy Brunona i Alicji rejestrowały coraz więcej: między pniami dostrzegały niemowlęta wielkości dorosłego człowieka; dziesiątki wynaturzonych tworów miały popielatą skórę, nabiegłe krwią oczy i nabrzmiałe brzuszki; w ich wnętrzu wiły się istoty przypominające węże. Sine usta wyszeptywały słowa, jakby inkantowały modlitwę do prastarych bogów, z której dumny byłby sam H.P. Lovecraft. Z każdym uderzeniem zegara rzeczywistość odpływała dalej, porywając ze sobą umysły Klechy i Wskazówki.

Niewielką (najcichszą) częścią świadomości wiedzieli, że popełniają swego rodzaju wykroczenie i któregoś razu mogą nie wrócić z krainy nigdy-nigdy.

Człowiek ma polować, siać, zbierać i płodzić, lecz nie wolno mu zbyt dotkliwie przyglądać się rzeczywistości – rzekł głos. Dobiegał z prawej strony. – Nasza konstrukcja może znieść bardzo niewielką dawkę prawdy. Zrejterujcie, albo zrozumiecie… płacąc najwyższą cenę.

Krew pędzona przez galopujące serce przemierzała arterie – roznosiła narkotyk po najdalszych zakątkach organizmu. Nigdy nie wzięli tak wielkiej dawki Trixi. Nie mieli też pojęcia, ile zawartej w sobie mają autodestrukcji; jakby wszystkie upokorzenia, niewykorzystane okazje, zniszczone związki i wylane łzy wpadały do jednego pojemnika, by w pewnym momencie go rozsadzić – zadać cios. Śmiertelny cios dla duszy i umysłu w świecie uosabiającym człowieka wydającego ostatnie tchnienie.

Nie ma tu zbyt wiele. Nigdy nie było. Powinienem zawrócić, gdy miałem szansę. Niestety, by coś zrozumieć, należy wysączyć truciznę do ostatniej kropli. Dopiero wtedy człowiek widzi… – wciąż mówił nieznajomy głos usytuowany gdzieś z poziomu gruntu. Może nawet spod samych drzwi wejściowych. – Człowiek wie, lecz nie może zejść z obranej ścieżki. W tym zawarta jest kolejna tragedia. Mróweczki biegają. Nie dostrzegają śmieszności swych planów. Jedynie skrajne, przynajmniej czasem, otwiera oczy; pozwala troszeczkę lepiej zrozumieć. Wtedy… nic jest już takie samo. Nic. Już. Nie. Jest.

Nieboskłon w jednej chwili pokrył pęknięcia, w następnej zaś pękł z hukiem miliona tłuczonych szyb. Klecha pomyślał, że tak właśnie musi brzmieć piekło, gdzie niezliczone masy ludzi palone są żywcem i podtapiane w rozgrzanej smole, ponieważ nie przestrzegały reguł wyrytych na dwóch kamiennych tablicach. Z powodu ogłuszającego dźwięku i widowiska opadających na ziemię gigantycznych kawałków szkła, Bruno nie zauważył, że coś dzieje się ze Wskazówką. Dopiero gdy jej ręka (zakończona długimi i cholernie ostrymi paznokciami) przebiła mu skórę w okolicach nadgarstka, skierował wzrok w miejsce, gdzie siedziała ukochana.

Wszystko w porządku? – zapytał; tak mu się przynajmniej wydawało, ponieważ ostry dźwięk gwałcący bębenki uszne wciąż trwał. Dodatkowo miał zdrętwiałe usta. Mrowienie rozchodziło się po ciele – skupiło w kilku miejscach; między innym na czubku nosa i palcach u stóp. – Alicjo Błaszczak! Baczność!

Wciąż żadnej reakcji. Ciało napięte miała niczym struna. Lewą rękę zaciskała na włosach, za które od czasu do czasu szarpała.

Wtedy zza horyzontu wychynęło… coś. Istota podobna do czerwia pustyni, lecz o wiele większa, przysłoniła horyzont. Złożona była z niezliczonej ilości ludzkich zwłok w różnym stopniu rozkładu. Podczas ruchu, przez otwory w ciele tryskała gęstą substancja koloru szmaragdu. Łzy opadały wraz z kawałkami szkła na ziemię – deformowały krajobraz tak, iż zaczął przypominać powierzchnię szalonej planety z samego środka Boötes void. Gdy jedna z kropli uderzyła nieopodal miasteczka, Klecha dostrzegł to, co w sobie zawiera.

Gruchotnica – stwierdził nieznajomy, którego było doskonale słychać mimo hałasu. – Tyle się napracowała; tyle poświęciła energii, by stworzyć i podtrzymać ten projekt. Tymczasem znowu ją znaleźli i zaczęli tępić…

Wytępić można coś, co swym istnieniem przynosi więcej szkody niż pożytku – wyszeptał Wroński. – Czyżby wszystkie te śmierci zadane w jakże kreatywny sposób; zwierzęta rozszarpujące jedno drugie z powodu głodu i miliony poległych istnień były zaledwie projektem monstrum? To dlatego każdy pozytywny uczynek, pieprzony wynalazek i poród mnoży tylko cierpienie?

Zerwawszy się na równe nogi, Klecha podszedł do barierki. Oparł na niej dłonie. Substancja uderzyła w miasteczko. Wypełzły z niej bezwłose, błoniaste i ociekające śluzem twory chorego umysłu. Istoty, jakby na zlecenie swej matki, zamierzały przyśpieszyć unieważnienie projektu o kryptonimie: Ludzkość.

Uciekamy przed winą, popełnionymi błędami, zakłamaniem i nienawiścią w półprawdy i iluzje. Sami siebie ochrzciliśmy zdobywcami… wybrańców Bogów od siedmiu boleści; pieprzony pępek świata zawsze miał pole manewru. Z nawet najgorszej sytuacji mógł wyjść obronną ręką: wyjechać i zbudować kolejne mrzonki. Jak się czuje teraz, gdy zawodzi nawet upływie czasu?

Nim Bruno zdążył zareagować, czy w ogóle rozważyć słowa nieznajomego, Gruchotnica otworzyła się z przeciągłym mlaśnięciem. Wprost na znarkotyzowaną parę padło oko Stwórcy: Matki natury. Niestety zamiast dobroci, wyrozumiałości, ciepła i treści można było dostrzec w nim jedynie otchłań poprzedzającą wszelkie stworzenie i otchłań zastępującą wszelkie stworzenie. Lustro, w którym z grymasem bólu przygląda się sam czas. Nigdy wcześniej Klecha i Wskazówka nie czuli równie dotkliwej rozpaczy. Samo słowo rozpacz stanowi zaledwie jeden odcień w feerii destrukcyjnych barw, jakie zafundowała swoim tworom Istota przysłaniająca nieboskłon.

Idziesz, czy stoisz; płaczesz, czy śmiejesz się; oddychasz, czy gnijesz; istniejesz, czy nie istniejesz: wszystko bez znaczenia! – wrzasnął głos spod balkonu. – Każda twoja łza, marzenie i myśl są niczym. Ty jesteś niczym. Świat jest niczym! Po powierzchni ziemi od milionów lat wespół harcuje drapieżność i śmierć. I nikt… nawet Wielki Pan Człowiek nie miał odwagi, by choć na sekundę postawić znak zapytania przy samym bycie i narodzinach w ogóle… Matka wyposażyła nas tak, byśmy wierzyli i to Matka poprowadzi nas za rękę do innego czasu i innego świata, gdzie cyrk makabry i dekompozycji zacznie się od nowa!


6


Był o krok od postradania zmysłów. W zwolnionym tempie obserwował kroplę wypełnioną istotami przypominającymi Apostołów z Berserka spadającą wprost na dom martwego gangstera. Poczuł niemal radość, gdy wyobraził sobie, jak zostaje rozerwany na kawałki i połknięty – wtedy przestałby istnieć, a co za tym idzie, przynależeć do świata stanowiącego kwintesencję obłędu. Nagle poczuł, jak od tyłu obejmują go dłonie. Znajomy zapach cytrusów wypełnił nozdrza Brunona. Otworzył usta do krzyku, lecz wypłynął z nich zaledwie szloch. Drugi raz tego dnia łzy spłynęły mężczyźnie po policzkach. Oddech owiał najpierw jego szyję, później zaś ucho. Dźwięczny głos bez odrobiny drżenia rozkazał:

Wróć… do mnie… Wróć do mnie kochanie.


7


Gdyby Wskazówka nie podtrzymała Wrońskiego, ten na pewno by upadł; może nawet przeleciał przez barierkę i – uderzywszy o ziemię – obserwował świat pożerany przez istoty rodem z filmów Eda Wooda. Na szczęście Alicja wzięła kilka tabletek mniej od ukochanego i brała mniejsze łyki samogonu. Dzięki temu w porę zapanowała nad odrealnieniem. Przeprowadziwszy Klechę tak, by nie wpadł do ogniska, posadziła jego cztery litery na kanapie.

Oko… nicość poprzedzająca czas.

Przeczesała palcami jego kruczoczarne włosy. Złożyła na ustach pocałunek.

Jesteś kochany i jesteś potrzebny. Nigdy nie zostaniesz sam. Słyszysz? Bez względu na to, w jak gęstym mroku pobłądzisz i tak cię znajdę!

Okryła go kocem, po czym spojrzała na place dłoni. Miała na nich zaschniętą krew. Czy naprawdę to zrobiłam? – zastanawiała się przez chwilę. – Zrobiłam krzywdę jedynej osobie, która mnie kiedykolwiek kochała? Rzeczywistość pęka w szwach; rzęzi niczym sześćdziesięcioletnia palaczka… nie ma lepszego sposobu na wypełnienie ostatniej prostej do grobu?

Trixi to jedyny sposób, by dostrzec choć fragment niepojmowalnego – rzekł głos. Alicja zerknęła w stronę, z której dochodził. Spostrzegła mężczyznę z raną postrzałową głowy, okrakiem przechodzącego przez barierki tarasu. – Nie obrazisz się, że na chwilę do ciebie dołączę? W końcu był to kiedyś mój dom.

Wyblakłe, martwe oczy gangstera spoglądały wprost na Alicję. Jego sine usta wykrzywiał cwaniacki, lecz szczery uśmiech.

Czy powinnam się dziwić, że widzę chodzące trupy, olbrzymie niemowlęta i drzewa wznoszące gałęzie w modlitwie? – zapytała, kładąc dłonie na bokach. Kiedyś umarłaby ze strachu na widok chodzących zwłok, lecz granica obłędu z miesiąca na miesiąc przesuwała się coraz dalej.

Nie sądzisz, że Trixi idealnie pasuje do Perun? Popieprzony narkotyk roznoszony ulicami najdziwniejszego miasta w Polsce. Wykolejenie przyciąga się i kotłuje. Poza tym nie ma nic piękniejszego od przemierzania nocą ulic Starego miasta. Flaszka za pazuchą, światło bijące z koksowników i mgła… wszędzie ta pieprzona mgła.

Gadasz, jak większość mieszkających tam popaprańców – stwierdziła Wskazówka. Blask z ogniska oświetlał połowę jej ciała; była wysoką, szczupłą kobietą o pociągłej, zaciętej twarzy. Wąskie usta i spiczasty nos wywoływały wrażenie, iż należy do typu osób z ciężkim charakterem. – Rozumiem, by podniecać się Hiszpanią, Madagaskarem, czy Hawajami… ale pieprzonym miastem, gdzie tułają się masy niezadowolonych z bycia żywym dziwaków?

Zamiast odpowiedzieć, gangster podszedł do ogniska – wyciągnął dłonie w stronę płomieni. Blask wyłonił z ciemności szczegóły jego aparycji: barczysty, niski facet o idealnych rysach twarzy prawdziwego przystojniaka i burzy czarnych włosów na głowie. Śmierć mocno odcisnęła na nim piętno, lecz w oczach wciąż igrał blask wytrawnego gracza; pasował idealnie do zmarszczek wokół ust sugerujących, iż często gościł na nich jadowity uśmieszek. Trup miał na sobie czarny golf z pięcioma dziurami po kulach i dżinsy, na stopach zaś zaledwie skarpety.

Nie dość, że otworzyli ogień, gdy zaglądałem do bagażnika i byłem bezbronny, to jeszcze zdarli mi buty z nóg. Chyba w ramach trofeum. Żałosne skurwysyny.

Alicja ledwo go słuchała. Zajęta była ukochanym, który majaczył coś z zamkniętymi oczami. Rozgrzana alkoholem nie potrzebowała już koców, więc przykryła nimi Brunona.

Szybkie życie – szybka śmierć – stwierdziła w końcu, gdy usiadła na kanapie obok nóg partnera i zaczęła przygotowywać drinka. – Może się napijesz?

Chętnie.

Naprawdę? – Brwi Wskazówki podjechały do góry.

Najpierw proponujesz, a teraz robisz zdziwioną minę?

Nie… nie o to chodzi. Po prostu…

Alkoholizmem, czy marskością wątroby się już raczej martwić nie muszę, więc podaj drinka i zmyj z twarzy grymas ostrego zatwardzenia.

Siedzieli i pili w ciszy przez następne pół godziny. Wroński w końcu przestał majaczyć; teraz od czasu do czas wydawał z siebie ostre chrapnięcia. Tymczasem świat dookoła wciąż szalał pod wpływem porywistego wiatru, a domy na końcu doliny błyskały światłami, jakby chciały przypomnieć, iż mimo rozkładu świata, wciąż istnieją odpowiedzialni obywatele podtrzymujący iluzję sprawnie prosperującego społeczeństwa.

Łyknę sobie jeszcze jedną. – Alicja wyciągnęła z torby tabletkę. Wrzuciła ją do ust. – Może na narkotyk również masz ochotę? Jak ty w ogóle się nazywasz?

Gangster z trudem oderwał wzrok od płomieni. Światło wyławiało z ciemności dziurę w głowie, którą musiała wyrwać jedna z kul pistoletu. W galarecie mózgu Wskazówka na szczęście nie dostrzegła żadnych robaków.

Miła z ciebie osóbka, ale alkohol wystarczy. Chciałem tylko sprawdzić, czy mogę jeszcze odczuwać smak… – Facet wbił w swą rozmówczynię oczy o wyblakłych tęczówkach. Zapytał: – Mieszkasz pod moim dachem i nawet nie wiesz, jak się nazywam?

W młodości przechodziłam okresy fascynacji bad boyami, jednakże zwykle byli to zaćpani rockmani, a nie starsi o kilkadziesiąt lat członkowie mafii. Wybacz.

Cięty język. Gdyby zostało mi choć kilka uderzeń serca, na pewno bym się za tobą uganiał.

Och, domyślam się. Miałeś pieniądze i wygląd, więc pewnie poświęciłabym ci chwilę. Może nawet dwie.

Gangster oblizał czarnym językiem dziąsła. Uśmieszek lisa, który mimo pułapek zastawionych przez gospodarzy kolejny raz wdarł się do kurnika.

Nim pewnych dwóch żałosnych skurwieli strzeliło mi w tył głowy, mówiono na mnie Kangal. Trzymałem za jaja całą Warszawę.

Wielka szkoda, że Bruna wystrzeliło w złą stronę. Zdarza mu się to bardzo rzadko. Zwykle potrafi znieść dwa razy więcej tabletek ode mnie, lecz dzisiaj… musiał zobaczyć coś totalnie popieprzonego.

Wiem, co widział twój chłopak. Siedzi w nim autodestrukcja, dzięki której dotarł do kresu: zobaczył coś, czego nie powinien widzieć nikt żyjący. Tacy lubią poświęcać się dla większej sprawy. Uważaj, żebyś go przez głupotę nie straciła.

Błaszczakowa wyciągnęła nogi w stronę ogniska. Westchnęła. Jakiekolwiek ślady podenerwowania wyparowały z jej organizmu. Noc spędzana przy ognisku zawsze oddziaływała kojąco; między innymi dlatego, mimo zmarznięcia, dała namówić się do wyjścia na taras.

Nigdy mu tego nie mówiłam, ale bardzo żałuję, że nie poznaliśmy się lata wcześniej. Nie dość, że ominęłoby mnie sporo głupot, to mielibyśmy czas na spokojne życie. Teraz, kiedy świat przypomina kawał gówna, nie ma sensu tworzyć rodziny, czy dbać o zdrowie. Nadchodzi koniec. Prędzej czy później dołączymy do ciebie, Kangal, bez względu na nasze widzimisię.

Różnica między nami jest duża. Wynika z tego, iż wy wciąż macie szansę przeżyć kilka, kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt wspólnych lat. Podczas gdy mnie spotkał los gorszy od śmierci. Jestem psem gończym istoty rozkochanej w historiach. Podążam za tymi, którzy mają coś ciekawego do opowiedzenia. Z jednego świata do drugiego… i tak w kółko cholera. Przez resztę pieprzonej wieczności! – Trup pokręcił głową i przygryzł wargę. – Całe życie uważałem się za wytrawnego gracza: Cwaniak numer jeden, te sprawy. Tymczasem za sterami siedział głupiec próbujący igrać z niepojmowalnym.


8


Dlaczego powiedziałaś, że szkoda, iż twój chłopak nie jest przytomny? Sądzisz, że wniósłby coś interesującego do naszej rozmowy? – Mężczyzna zataczał koła szklanką, by ostatecznie przyłożyć ją do ust i gwałtownie wychylić. – Szkocka to to nie jest, ale i tak ledwo czuję jej smak…

Klecha… mój narzeczony… dzięki niemu tut dotarliśmy. Brunon uwielbia sylwetki polskich gangsterów. Przeczytał o tobie niejedną książkę; w którejś z nich pisali o niedokończonej willi jednego z najbardziej wypływowych polskich mafiosów. Postanowiliśmy sprawdzić, co z niej zostało. Spodziewaliśmy się okradzionych z kabli ruin, a tu taka niespodzianka.

Czyż to nie ironiczne, że ludzie piszą książki o facecie, który sam żadnej nigdy nie przeczytał?

Życie to ogólnie śmierdząca iluzją padlina.

Hmmm, zgorzknienie na koniec świata… typowe.

Alicja wzruszyła ramionami.

Zważywszy na okoliczności to jedyne rozsądne podejście. Siedzimy tak i siedzimy; może powiesz w końcu, po co przyszedłeś? Bo nie uwierzę, że wstałeś z grobu, by pleść bzdury z naćpaną kretynką i patrzeć na jej jeszcze bardziej naćpanego partnera?

Że też zawsze musimy szukać drugiego dna, jakby trup z wystającymi kościami czaszki, ot tak nie mógł któregoś razu wstać z grobu, by odwiedzić żywych przy ognisku!

Niech zgadnę: za życia podobnym tonem wprawiłeś w zakłopotanie niejednego niewypłacalnego przedsiębiorce, co?

Kangal wyszczerzył zęby. Brakowało mu jedynki, przez co wyglądał dość groteskowo.

Żebyś widziała tych mięczaków! Wystarczyło podnieść głos, by w kroczu pojawiła im się ciemna plama! Widzę, że podziwiasz moje uzębienie. Ech… po otrzymaniu kuli w łeb, rzuciło mną do przodu; uderzyłem twarzą w kant bagażnika i wybiłem siekacza. Wyglądam jak żul, ale w najbliższym czasie nie spodziewam się randki; wciąż też nikt nie zbudował pierwszego burdelu dla umarlaków, więc mało obchodzi mnie aparycja.

Zmieniasz temat. Nie chcesz: Nie odpowiadaj.

To takie typowo ludzie: wszystko musi mieć cel, być po coś i w ogóle sens, i poukładanie; struktura o jaśnie określonym kształcie.

Czyli mam rozumieć, że fatygowałeś się do mnie bez premedytacji?

Trup ścisnął usta w białą kreskę, ledwo wstrzymując atak śmiechu, od którego rozdęło mu policzki. Powietrze ze świstem uszło przez ranę postrzałową, wyrzucają przy tym odrobinę zielonkawej mazi.

Stoję pod murem z opuszczonymi portkami, a ty walisz we mnie wiązką światła i nie pozwalasz wykonać ruchu.

Ani kroku dalej! – krzyknęła Alicja, błyskając ząbkami w uśmiechu. – Albo, jak to mówili mieszkańcy Khorinis: „Stój, śmieciu!”.

Gangster wzniósł dłoń do głowy i zamachał palcami w miejscu, gdzie powinna znajdować się czaszka.

Łeb mnie swędzi, mimo iż rozprysło go po parkingu jak makabryczne konfetti… nie oczekuj ode mnie jasnej odpowiedzi, bo sam do końca nie wiem, jak się sprawy rozwiążą. Czas pokaże, ślicznotko.

Wal prosto z mostu. Gorzej i tak być nie może.

Zawsze może być gorzej – stwierdził Kangal. W jego głosie pobrzmiewał taki chłód, iż Wskazówkę przeszły ciarki. Otworzyła nawet usta, by przyznać mu rację, lecz nim zdążyła wprawić w ruch struny głosowe, usłyszała: – Temu światu nie pozostało wiele czasu. Wiem, wiem: nie wyjawiłem prawdy objawionej, ale pozwól wypowiedzieć się do końca. Choć… nie. Lepiej, żebyś na własne oczy zobaczyła, co za kilka tygodni spotka ten świat. Kto go nawiedzi.

Trup wstał. Podszedł do Błaszczakowej. Następnie zacisnął dłoń w okolicy nadgarstka dziewczyny. Zimne, blade palce wypełniało drżenie, jakie czuć przy dotyku transformatora. Wypływająca z martwego ciała energia przenikała do żywych tkanek – opanowywała umysł, który wędrował coraz dalej i dalej. Co tam prędkość światła – pomyślała Alicja z mieszaniną rozbawienia i podenerwowania – gdy masz prywatne zwłoki zabierające cię na transcendentną przejażdżkę.

Przypatrz się uważnie, co kroczy w stronę ziemi. Później staniesz przed wyborem.


9


Słońce zniknęło za horyzontem, lecz mrok jeszcze nie nadszedł. Otoczenie gubiło kontury w różnych odcieniach szarości. Powietrze wypełniał jednostajny szum podobny do pracującej na wolnych obrotach maszyny. Wskazówka obserwowała świat oczami człowieka urodzonego na innej planecie. Szczupły mężczyzna w średnim wieku stał pośród pól. Miał mięsiste usta, duży nos i podkrążone oczy, z których niemal wylewała się melancholia. Oddychał powoli, lecz wnętrze pożerało mu przerażenie. Dzięki wieloletniej chorobie, samotności i genetycznej predyspozycji przewidywał czasem nadchodzące tragedie. Dlatego, mimo spadającej temperatury i malejącej widoczności, nie postawił kroku w stronę domu. Obserwował horyzont. Wiedział, że nadchodzi, nim pojawiły się pierwsze zarysy na północnym niebie. Niszczycielka; ściana o niewidzących oczach podobnych do dwóch czarnych słońc. Dwa plugawe zwierciadła jako jedyne upodabniały ją do żywej istoty. Pod każdym innym względem nie miała ona nic wspólnego z życiem… może prócz tego, że stanowiła jego zaprzeczenie.

Nagle, spoza kadru, rozległ się głos Kangala:

Jedynym prawem łączącym wszystkie światy jest dekompozycja. Kiedy nadejdzie rozkład – nic go nie powstrzyma. Zgasną kolejne gwiazdy, zmarnieją tętniące życiem planety – galaktyki zgasną jedna po drugiej, aż w próżni pozostaną jedynie martwe skały. Później nawet one zostaną wessane przez Istotę końca. Ludzie od zarania dziejów zastanawiali się, jak wygląda ostatni słupek graniczny; znak za którym nie istnieje zupełnie nic. Podarowałem ci przywilej widzenia. Użyj oczu tego mężczyzny. Popatrz, ile wycierpiał. Od dawna wiedział, jak to się skończy, lecz nie miał dowodów… Dzisiaj wróci do domu i pierwszy raz prześpi spokojnie całą noc. Ukołysze go do snu świadomość (nawet ta najgorsza; najbardziej destrukcyjna), że miał rację. Wyostrzony zmysł przyniósł mękę; wraz z nią dar bezużytecznej wiedzy, po której otrzymaniu nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

Planeta, na pierwszy rzut oka, podobna do Ziemi nie miała przed sobą kolejnych wschodów słońca. Na globie mężczyzny z włosami spiętymi w koński ogon nie zakwitnie już żaden kwiat; nie zaśpiewa ptak i nie przyjdzie na świat kolejne dziecko. Coś zadecydowało, lub może nie zadecydował nikt, iż czara goryczy została przelana. Dość cierpienia, wylanych łez i potu. Coś – z braku lepszego pomysłu nazwijmy ją istotą – sunie przez kolejne kilometry niczym ślimak. Ciężaru jej trwania nie wytrzymają same fundamenty bytu. Nawet czas, ten nieuchwytny, bezbarwny urwis musiał stanąć w półkroku i ukorzyć się przed ostatecznym rozwiązaniem. To samo spotka błękitną planetę. Proces nie będzie natychmiastowy; ci bardziej naiwni zdążą poudawać jeszcze przez jakiś czas, że wszystko w porządku. Nic złego nie ma miejsca, więc wracaj do obowiązków, ponieważ mamy gospodarstwo do utrzymania. Raz-raz!

Jeżeli nie skorzystasz z mojej propozycji, padniecie ofiarą Niszczyciela. Jego snop przeniknie was i – przed unicestwieniem – zachowa w pamięci. I jako widma, wersję robocze samych siebie, będziecie błądzić wewnątrz labiryntu bez końca i początku. Spotka was los gorszy od śmierci. Nieistnienie miało (w sumie wciąż ma) bardzo złą opinię. Rozumiem dlaczego. Niestety ci głupcy nie wiedzą, że świadomość mogą spotkać o wiele gorsze rzeczy od zniknięcia. Odchodząc w dekompozycję wraz ze swym ciałem przynajmniej wiesz, że nic gorszego już cię nie spotka. Tymczasem…


10


Jest los o wiele gorszy – rzekł Kangal. – Nie wyobrażasz sobie zróżnicowania i bestialskości innych światów.

Czy… istnieje niebo? Wiesz, miejsce idealne; bez bólu, chorób itd. Tylko spokój, piękno i spełnienie marzeń?

Spodziewała się, że ryknie śmiechem, słysząc tak naiwne pytanie. Zamiast tego skinął głową. Rzekł:

Nieba sensu stricte nie ma, ale są miejsca, gdzie wiecznie panuje spokój. Człowiek nie przetrwałby w nich zbyt długo. Nie jesteśmy, jakby to powiedzieć, zbudowani do trwania w monotonii. Pasujemy do bezwzględnego, oszukanego świata, ponieważ stanowimy jego integralną część; sami w punkcie wyjścia jesteśmy…

Dobrze już – stwierdziła Wskazówka, ocierając zły. – Nie kończ. I tak wystarczająco wyprowadziłeś mnie z równowagi.

Mogę cię z tego wyciągnąć. Musisz tylko ruszyć cztery litery. Niedaleko…

Nie zostawię Bruna.

Chyba nie chcesz powiedzieć, że z powodu czegoś tak żałosnego jak ten typ, skarzesz się na piekło? – Gangster złapał brodę Alicji między kciuk a palec wskazujący i ustawił tak, by ich oczy się spotkały. – Nie żartuję. Czeka cię piekło, z którego możesz uciec. Musisz mi tylko zaufać.

Nie ufam ludziom, nie wspominając byłych gangsterów z odstrzelonym kawałkiem łba.

Nie zmienisz zdania?

Idź kusić kogoś innego, Kangal. Jestem zmęczona. Poza tym muszę zająć się Klechą.

Nie zamienili więcej ani słowa. Mężczyzna posiedział jeszcze trochę przy ognisku, po czym – nie wydawszy najmniejszego dźwięku, czy ostrzeżenia – zniknął. Alicja żałowała, że z nim nie poszła, lecz trwało to bardzo krótko. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz ukochanego, by zrozumieć jedno: „Moje miejsce, bez względu na okoliczności, jest u boku tego człowieka; do samego pieprzonego końca”.


11


Nigdy nie zapomnę dnia, w którym pierwszy raz odczułem samotność człowieka we wszechświecie. Nawet wtedy zdawałem sobie sprawę, że to oklepany temat, jednakże wiedza ta w najmniejszym stopniu nie zmniejszyła żalu napierającego na kości klatki piersiowej. Rodzice siedzieli u rodzinki, obgadując tych, których akurat z nimi nie było, głośniki wypełniały pokój kolejnym utworem z albumu III zespołu Badbadnotgood, zaś nastoletni Brunon stał w spodniach od pidżamy w oknie – obserwował nieboskłon; niezmierzoną czerń wypełnioną pustką, w której poruszają się skały i martwe światło. Jeżeli jestem niczym zaledwie w skali ludzkości, jaką wartość przedstawiam w konfrontacji z wszechświatem? Dlaczego myślę i czytam o ludziach nieistniejących od stuleci? Dlaczego próbuję przeniknąć czas i – przy pomocy wyobraźni – wywołać z otchłani ich twarze, uśmiechy… może nawet usłyszeć głos? Przeraża mnie bezmiar czasu, który płynął przed moim urodzeniem, strasznie smuci niewielka przestrzeń, jaką zajmuję i wpędza w melancholię konstatacja, iż po mojej śmierci nic tak naprawdę nie ulegnie zmianie.

Tamtego dnia, chłostany lodowatym, lutowym wiatrem, zrozumiałem wszystkie religie świata. Tylko potworne odczucie samotności, zagubienia i bezsensu skłoniło tak zakochane w sobie zwierzę do wykreowania Istoty Wyższej: Ojca uosabiającego sens, który unieważni nawet samą śmierć. Jedyne ukojenie – namiastka poukładania w świecie chaosu.


CZĘŚĆ II


1


Słońce nie wzeszło od czterech dni.

W oddali majaczyły rozpalone na polanie ogniska. Bruno i Alicja błąkali się po domu niczym z zjawy, walcząc z szarpiącą psychikę paranoją. Odstawili alkohol i zmniejszyli przyjmowanie prochów, by baczniej obserwować zebranych przy płomieniach mieszkańców Miasteczka przypominających wycięte z czarnego papieru postacie. Tymczasem dom otaczała mieszanina mrozu i ciemności. Z nieba nieprzerwanie sypał śnieg z deszczem; wiatr wpadał przez wybite okna, chłostając niezakryte części ciała. Między rzędami drzew rozbłyskiwało czasem światło, jakby grupy ludzi, nie bacząc na paskudną pogodę i śmiertelnie chory świat, wędrowały w góry w poszukiwaniu czegoś… lub kogoś.

Ogniska wyglądają jak stosy. Nie podoba mi się to – stwierdził Bruno, zerkając przez lornetkę w stronę miasteczka.

Może wiedzą, że tu jesteśmy i szykują desant? Wiesz, jak we Frankensteinie, kiedy to tubylcy szturmują zamek doktora z pochodniami?

Bez względu na to, czego świry szukają w okolicy i kogo mają zamiar wrzucić do tych płomieni, musimy mieć się na baczności.

Wskazówka objęła Bruna. Szepnęła:

Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Zmęczyła mnie ucieczka, teraz znowu ukrywamy się jak szczury, zamiast korzystać z ostatnich miesięcy życia.

Nadziei pozostało niewiele: to fakt. Musimy się jednak jej trzymać.

Zawsze potrafisz pocieszyć. Dziękuję.

Jak to szło? Kiedy jedno spada, drugie ciągnie je ku górze?

Boże, tylko nie Happy Sad!

Zachichotali, wymienili pocałunki. Trwali tak w ciemności przez dobre kilka minut. W końcu ciszę przerwała Wskazówka:

Przeniosę nas na strych. Wciągniemy drabinę i się spokojnie wyśpimy. Myślisz, że… słońce jeszcze wzejdzie?

Spodziewała się (w głębi duszy oczekiwała), że odpowiedź będzie natychmiastowa i ociekająca nadzieją; słabiutkim – umierającym z głodu – światełkiem w tunelu. Zamiast tego usłyszała coś, co zmroziło jej krew w żyłach:

Bardzo bym chciał, ale świat zamienił się w gruchota, który ledwo pokonuje ostatnie kilometry. I nawet jeżeli odzyskamy światło dnia teraz, co będzie później? Za miesiąc, pół roku, czy może rok?

Może warto rozpatrzyć propozycję Kangala?

Po pierwsze: złożył ją tylko tobie. Po drugie: byłaś tak naszpikowana narkotykami, że nie możesz brać jego wizyty za pewnik.

On nie był prawdziwy, ale wizja tego co nadchodzi na pewno – Błaszczakową przeszedł dreszcz. Przylgnęła mocniej do partnera. – Poza tym Jowita powiedziała, że…

Wiem, co mówiła Kotańcowa! – stwierdził odrobinę zbyt mocno Klecha. Pogarda do samego siebie nabrzmiała; nie znosił nie panować nad emocjami. Lornetka wysunęła się z dłoni mężczyzny, uderzyła o stojącą na parapecie butelkę wody. – Wybacz. Ostatnio mam nastroję jak zbuntowana nastolatka.

Nie ty jeden, nerwusie. Gdy tylko sytuacja się trochę… o ile się ustabilizuje, znowu rozpalimy ognisko i weźmiemy dragi. Może Kangal wróci i tym razem złoży lepszą ofertę?

Uparciuch z ciebie. – Wroński skierował wzrok na ukochaną. Pocałował ją w nos.

Jeszcze jaki!

Lepsza pogoń za nadzieją, nawet tą najbardziej złudną, od palnięcia sobie w łeb.

Na palnięcie sobie w łeb przyjdzie jeszcze czas – zamierzała powiedzieć, lecz w ostatniej chwili tego zaniechała. Wzrok dziewczyny padł na umiejscowioną daleko w dole polanę, gdzie płomienie wielkości rozpalonej główki zapałki sięgały coraz wyżej i wyżej rozgwieżdżonego nieba.


13


Zebrawszy folię z terenu willi, Klecha okrył nią watę szklanką wyściełającą strych. Niewielkie pomieszczenie bardzo podobało się Wskazówce – było przytulne i szybko się nagrzewało. Dziewczyna siedziała z nogami wsuniętymi w śpiwór, dzieląc spisane godziny na dni. W ten sposób, przy pomocy notesu, mogła śledzić upływ czasu. Kartkę oświetlała włożona do szklanki świeca. Sześć metrów dalej leżała drabina – tylko przy jej pomocy można było dostać się na strych, dzięki czemu stanowił bezpieczne miejsce do spędzania nocy.

Może powinnam pisać pamiętnik? – rozmyślała, bazgrząc po marginesie zapisanej liczbami kartki. – Tylko… czy warto zostawiać list w butelce, gdy kończy się świat? Lżej będzie umierać, jeśli skreślę ostatnie emocje i przemyślenia? Mówią, że historia kołem się toczy; może to nie pierwszy tego typu kataklizm? Może nie ostatni? Przetrwać w zdaniach tysiąclecia; być czytana przez istotny pod obcym niebem…

Z braku lepszego pomysłu otworzyła zeszyt na nowej stronie. Napisała:

Czuję, jakbym tonęła w lodowatej wodzie. Skórę muskają kostki lodu; powietrze wypełniające płuca, z każdą chwilą umyka. Nie ma ucieczki przed istnieniem. Nawet mnie, niestrudzoną wędrówką śniącą na jawie marzycielkę, chwyta szponiastą łapą i sprowadza na ziemię; bym obserwowała, wyciągała wnioski i osądzała. Ludzie powiadają, że życie jest ciężkie, jednak ja widzę to inaczej… ono po prostu nie ma za grosz sensu. Pozbawiona głębi i – co najsmutniejsze – gracji bieganina między wymaganiami i chceniami. Na końcu sen i zapomnienie pośród polakierowanego drewna; cztery deski spuszczane do ziemi przez śmierdzących alkoholem, szczerbatych pracowników zakładu pogrzebowego…”.

Życie jest piękne – wyszeptała, po czym zwolniła; pogłębiła oddech. Nerwy drgały coraz wolniej; w końcu wróciła stabilność. – Powtarzajmy do ostatniego błysku słońca: życie. Jest. Piękne.

Jasny szlag! Ktoś idzie! Gaś święcę kochanie!


14


Przeciążone stresem, miesiącami macerowane w używkach mózgi formowały z mroku przeróżne postacie; poczynając od znienawidzonych członków rodziny i agresywnych kolegów z klasy, kończąc zaś na obrzydłych współpracownikach, narcystycznych partnerach i biernych agresywnie szefach. Korowód sylwetek i twarzy wyławiany z pamięci; sceny noszące piętno – otwierające mentalne rany

Nagle ciszę przerwał jęk. Coś zaszurało. Ktoś zapłakał.

Nie wytrzymam – wyszeptała Alicja ucha ukochanego. Trzęsła się jak osika.

Snop chybotliwego światła wypełnił korytarz pod nimi. Miarowe : „Szur… szur… szur…” narastało. Blask płynący z latarki przez krótką chwilę oświetlił twarz Klechy; pokrywały ją krople potu. Jedna zwisała nawet z czubka nosa mężczyzny. Wskazówka dopiero wtedy zrozumiała, jak bardzo Wroński się o nią martwi. Jestem dla niego ciężarem. Dodatkowym przywiązaniem w świecie wypłukanym z treści – pomyślała. – Sam poradziłby sobie lepiej. I nie musiałby słuchać pieprzenia głupot…

Postać weszła w ich pole widzenia. Niemal jednocześnie otworzyli usta ze zdziwienia. Najwyżej piętnastoletnia dziewczyna parła korytarzem, barkiem ocierając się o ścianę. Zostawiała na niej cienką, rdzawą kreskę. Lewa łydka nieznajomej nosiła głęboką ranę – ledwo mogła oprzeć na niej ciężar ciała.

Musimy pomóc. – Wskazówka przebijała ukochanego wzrokiem.

Nie oglądałaś filmów? Jak to przynęta?

Mhm, a co jeżeli niewinna dziewczyna? Pozwolisz jej umrzeć?

Widziała, jak bardzo zabolał go ten zarzut. Poczuła przyjemność – znalazła słaby punkt w obronie przeciwnika. Jedna chwila wystarczyła, by stanęli po przeciwnych stronach barykady.

Nie po to zacieraliśmy ślady i ukrywaliśmy się od tygodni… kurwa… nie po to uciekliśmy z Perun, by wpaść w kłopoty, które w ogóle nas nie dotyczą!

Spodziewał się wybuchu gniewu. Może nawet krzyku, przez który ich obecność i tak zostałaby odkryta. Zamiast tego dostał spokojny głos i pobrzmiewający w nim chłód:

Pieprzony tchórz.

Słowa kolejny raz wywołały pożądany efekt. Błaszczakowa już szykowała kolejną ociekającą jadem wiązankę, gdy usłyszała:

Wiesz, że cię kocham?

Te kilka słów sprawiło coś, czego w życiu by się nie spodziewała – przeważyło szalę na stronę Bruna. Przeciwnik wygrał, lecz nie był już przeciwnikiem, lecz wielkookim mężczyzną z sercem na wierzchu, którego pokochała miesiące wcześniej. Otworzyła usta; zamierzała prosić o wybaczenie i zapewnić o głębokiej miłości, lecz resztką sił zacisnęła je w bladą kreskę. Następnie pomyślała: Naprawdę wyrzuciłam w stronę jedynej ukochanej osoby; jedynej istoty, która nie tylko się o mnie troszczy, lecz – jestem przekonana – bez wahania oddałaby za mnie życie tak paskudne słowa? W młodości przerażał fakt, że na starość przypominać będę matkę – jędzowatą wiedźmę wysysającą z rodziny energię życiową. Tymczasem starość nigdy nie nadejdzie, za to ja już jestem kopią rodzicielki!

Odczytał coś z jej twarzy? Z drgnięcia powieki, czy muskających się ust? W ogóle coś dostrzegł w niemal całkowitych ciemnościach? Nie wiedziała i nigdy nie porozmawiała z nim na ten temat.

Klecha usiadł na krawędzi otworu. Zsunął się do korytarza.


15


Miał na stopach tylko skarpety. Nie narobił hałasu. Przykucnięty zerknął najpierw w lewo, później w prawo. Umysł bił na alarm; wrzeszczał, że to pułapka – w ciemności na pewno czyha morderca ze wzniesioną nad głowę siekierą. Mój osobisty Raskolników – pomyślał Klecha. Ruszył w ślad za nieznajomą. Pot zalewał wytrzeszczone oczy, skarpety wilgotniały od zalegającej podłogę krwi.

Zbliżywszy się do progu – przystanął. Nasłuchiwał. Towarzyszył mu szum przepływającej arteriami krwi i skrzyp stawów. Ostatni raz czuł tego rodzaju napięcie (lecz o mniejszym natężeniu), gdy został przyłapany na kradzieży truskawek. Rolnik gonił go przez kilkaset metrów, aż do pola kukurydzy, gdzie Klecha bawił się z nim w chowanego. Wtedy też czuł serce rozszarpujące klatkę piersiową; umysł wyolbrzymiał najmniejszy szelest liści. Niegdyś stawką było pobicie przez wieśniaka – obecnie morderstwo, lub wylądowanie w kotle ludożerców.

Zdechnę tutaj… – rzekł głos, szlochając. – Zdechnę jak pies.

Klecha zerknął do pokoju. Nieznajoma położyła latarkę na podłodze. Oparłszy się o ścianę, jak wcześniej Alicja, kawałkami materiału próbowała zatamować krwawiącą nogę. Na oko miała dwadzieścia lat. Była tęga, z dużymi piersiami i sięgającymi łopatek kręconymi włosami koloru mahoniu.

Jak dać znać o swojej obecności? – kalkulował. – Nie chcę, żeby dostała zawału. Sam zresztą jestem na granicy epilepsji. Może powinienem wydać jakiś dźwięk? Odchrząknąć, czy coś?

Zrobił, jak zamierzał. Najpierw odchrząknął, co z powodu nerwów bardziej przypominało kaszel, następnie na sztywnych nogach przekroczył próg.

M… myślałam, że mam więcej czasu.

Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nie wiem, kto cię ściga i dlaczego. Widziałem, że jesteś rana. Przyszedłem pomóc.

Ludzka pomoc zwykle kończy się źle. Podziękuję – stwierdziła. W jej głosie pobrzmiewała pewność z niewielką ilością wyrzutu. – No? Co się patrzysz? Mam uwierzyć, że po tym wszystkim, co przeszłam, trafiłam na przyzwoitego człowieka?

Nie nazwałbym się przyzwoitym, ale nie grozi ci z mojej strony żadna krzywda.

Ich oczy spotkały się, jakby teraz próbowali mentalnymi dłońmi wysondować swe prawdziwe intencje. Ostatecznie pierwsza zabrała głos ranna:

Czego więc chcesz?

W sumie to świętego spokoju, kiełbaski z ogniska i czystej pościeli. Poza tym chciałbym wiedzieć, że nic mi nie grozi z twojej strony. Aha. No i czy jesteś z Miasteczka.

Dotarłam do miasteczka, bo mój tato został ranny, gdy przeprawialiśmy się przez góry. Miałam nadzieję, że znajdę aptekę, czy sprawnie działającą przychodnię. Zamiast tego, mało brakowało, a skończyłabym na stosie. Skurwysyny.

Słowa wyrzucone przez nastolatkę wcale nie podziałały kojąco na nerwy Brunona. Mężczyzna, co chwila zerkał przez ramię, jakby spodziewał się, że zaraz go ktoś zaatakuje.

Nie mamy wiele, ale chętnie pomożemy. Nie zjadamy ludzi i niczego od ciebie w zamian nie chcemy.

My? – zapytała dziewczyna, podnosząc brwi. Chwilę później rozległ się przytłumiony dźwięk; Wskazówka weszła do pomieszczenia. Stanęła obok partnera.

Nazywam się Alicja. A ty?

Jestem Telimena Gawlikowska.

Mam nadzieję, że pomagając ci, nie popełniamy błędu.

Również mam taką nadzieję.

Dziewczyny mierzyły się niczym para rewolwerowców. Wroński, zamiast dolewać oliwy do ognia, wystawił głowę przez okno. Kolejny raz nasłuchiwał. Grzechot ganianych wiatrem śmieci, łopot obluzowanej blachy i strzępów brezentu nie wskazywał niczego niepokojącego. Próbując przeniknąć wzrokiem ciemność, zerknął w lewo, gdzie najpierw dostrzegł stertę odpadów budowlanych takich jak wiadra, opakowania po cemencie i zbrojenie, później zerwany mostek prowadzący do willi, a na końcu ścianę lasu złożoną z sosen, między którymi pełgały płomienie pochodni.

Mamy gości…

Co się dzieje?

Ktoś się zbliża!

Zdanie podziałało jak wyzwalacz. Nie bacząc na to, że kobiety wciąż dochodzą do porozumienia, Klecha podźwignął ranną na ręce, po czym – ledwo słysząc inwektywy słane pod swoim adresem – ruszył w stronę korytarza.


16


Podsadziwszy Błaszczakową, która – dzięki sile ramion – bez problemu wydźwignęła się na poziom strychu, Bruno skierował wzrok w stronę nieznajomej.

Jesteś ranna; wiem o tym – rzekł, robiąc koszyczek z dłoni – ale musisz użyć całej siły, żeby wejść na górę. Nie mamy czasu ściągać drabiny.

Zrobię, co w mojej mocy.

Zazgrzytały przesuwane po betonie kamienie. Wraz z nimi rozległy się kroki. Dochodziły z wnętrza domu.

Śmierdzi tu moczem i starymi ludźmi – stwierdził nieznajomy mężczyzna.

Im szybciej ich znajdziemy, tym prędzej wyniesiemy się z tego nawiedzonego zamczyska.

Kraszewski wspominał, że widział ognisko płonące przy willi gangstera. Może jest nawiedzona?

Może masz najebane? Duchy nie palą ognisk. Za to sporo ludzi łazi w tę i z powrotem, jakby mieli owsiki.

Ty od razu z nerwami…

Jakbyś potrafił zrobić porządny supeł, siedzielibyśmy teraz i wpieprzali pieczyste, a nie szukali krwawiącej gówniary!

To nie moja…

Dobrze już. Zamknąć ryje. – Wtrącił trzeci głos. Po jego tonie od razu można było wywnioskować, iż to on wydawał rozkazy. – Rozejdźcie się po domu i zajrzyjcie w każdy kąt. Miejcie broń w pogotowiu.

Podczas gdy Klecha stał z wyprostowanymi rękami, jakby próbował uformować Genki-Damę, intruzi przytaknęli szefowi i zrobili, co kazał; na parterze rozległ się trzask przewracanych mebli i tłuczonego szkła. Czy zostawiliśmy jakieś ślady? – rozmyślał Bruno, zlizując pot z górnej wargi. Drżały mu łokcie i kolana. Nowo poznana dziewczyna niemal dotarła na strych; otwór wypełniał teraz jej wielki tyłek. – Jeżeli przeoczyliśmy choć jedną rzecz… pojemnik z jedzeniem, tabletkami, czy reklamówkę z ciuchami, znajdą nas i zabiją, ale najpierw porządnie okaleczą jak w tym chorym nagraniu o tytule Funkytown.

Dziwnie tu czysto.

Mhm, kanapa przykryta kocem, zaślepione okno, żeby nie wiało do środka. Może Kraszewski ma rację?

Bogdan, leć na górę.

Słysząc ostatnie zdanie, Klecha spojrzał w stronę schodów. Gdyby miał dodatkowe dwadzieścia sekund, najprawdopodobniej zdążyłby dźwignąć się na strych. Niestety stłumione stuknięcia podeszew o betonowe stopnie jednoznacznie wskazywały, iż Bogdan zamierzał niezwłocznie wykonać polecenie szefa. Należało podjąć decyzję; rybka albo akwarium, jak mawiała matka Brunona. Nim poderwał nogi do biegu, ostatni raz oparł wzrok na otworze w suficie. Spoglądały na niego dwie pary oczu. Nagle poczuł krople opadające na twarz… Wskazówka nie nadążała ocierać łez. Bezgłośnie wypowiedział: „Kocham cię”.

Ruszył wgłąb korytarza.


17


Wyszedł przez okno i ruszył dachem garażu. Przykryte brezentem belki stanowiły stabilne oparcie dla rąk i nóg, niestety pomiędzy nimi Wroński opierał stopy na łatach, które przez lata spróchniały, lub całkowicie odpadły. Z nieba sypał kapuśniaczek, mocząc i tak śliski materiał. Niebo na wschodzie rozświetlała łuna, barwą przypominając przykrytą kocem żarówkę; jakby słońce walczyło z nieuleczalną chorobą i próbowało zwlec się z łóżka, by ostatni raz rozświetlić ziemię – podarować ludziom nadzieję, która na dłuższą metę nic nie zmieni, lecz jest tak bardzo potrzebna – pomyślał Klecha, stawiając kolejne kroki. – Śpiesz się powoli, śpiesz się powoli, śpiesz się, kurwa, powoli! Jakim cudem sprawy tak szybko wzięły w łeb!? Zabraliśmy z Perun najpotrzebniejsze rzeczy, załadowaliśmy jeepa prawie pod sam dach. Zadbaliśmy o prowiant i leki… ogarnęliśmy nawet dragi od Kotańcowej…

Ostatnia wycieczka na koniec świata.

Czy postąpiliśmy nierozsądnie? Może lepiej było zostać w Perun? Pomagać przy kopaniu masowych grobów dla zdziesiątkowanej chorobami populacji? Gdzie szukać schronienia w świecie napiętnowanym śmiercią?

Mam jednego! Na dachu! – Rozległ się głos za plecami Bruna, któremu jądra podjechały do podbrzusza. Zerknąwszy przez ramie, spostrzegł stojącego w oknie mężczyznę. Podejrzewał, że to ten o imieniu Bogdan; grupy, niski facet o siwych słowach i zaczerwienionych policzkach ściskał w ustach papierosa. Na ramieniu opartą miał łopatę o zaostrzonym dyszlu. – Trza garaż toczyć!

Szlag-szlag-szlag – szeptał raz za razem Klecha, próbując poruszać się jak najszybciej po skośnej, niestabilnej konstrukcji. – Proszę, tylko nie…

Nim zdążył dokończyć, stały się dwie rzeczy jednocześnie: Pierwszą była deska, która trzasnęła pod ciężarem ciała; drugą brezent, który zgrzytnął i połknął ciało Wrońskiego. Nim uderzył o posadzkę garażu, zdążył krzyknąć i wciągnąć do płuc powietrze. W dzieciństwie lubił chodzić po drzewach, niejeden weekend spędził też na paleniu wiadra terenowego i szwendaniu się po (pełnych niebezpieczeństw) pustostanach, jakich w Perun nie brakowało. Dzięki doświadczeniu osłonił głowę i zgiął nogi w kolanach, by nie połamać kości. Upadłszy na przegniły stół, przebił blat – jego elementy zadały kilka głębokich ran.

– …rwa – wydusił z siebie. Zmobilizował wszystkie siły, by zmusić ciało do wstania. Niemal fizycznie czuł upływ sekund.

Ten dom widział już tyle krwi… mam nadzieję, że to ostatni raz.

Klecha sądził, iż słowa wypowiada jeden z gończych; miało nie krzyknął z przerażenia.

Ponoć dużo o mnie czytałeś…

Kanga!? A więc to Alicja nie miała przywidzeń!

Nie drzyj się tak panienko.

Bruno ruszył w stronę wyjścia, z którego dochodził głos. Ubranie powoli barwiła mu krew z rozoranej skóry.

Pokażę ci wyjście. Może zdołasz ich ominąć.


18


Miednica płonąca bólem.

Krew spływała po udzie – zbierała się w bucie. Bruno miał spore trudności dotrzymaniem kroku Kangalowi; gangster – nie bacząc na rannego – pędził przez pomieszczenia niczym napędzana amfetaminą kolejka górska.

Nie daję… rady… zwolnij.

Lewa noga za prawą. Kolejne metry korytarza. Powietrze ciężkie od zapachu wilgoci i butwiejącego drzewa. Szum wiatru okazjonalnie wpadający przez wybite okna, krzyki komunikujących się ze sobą nieznajomych i świszczące w nozdrzach powietrze. Wszystko to okraszone rozkołysanym umysłem zapętlającym – niczym depresyjna pozytywka – obawy dotyczące Alicji. Czy intruzi weszli już na strych? Czy zamierzają w ogóle do niego zajrzeć? – rozmyślał Wroński. – Gdyby tak było, pewnie usłyszałbym wrzask… o ile, oczywiście, nie zostały zastraszone bronią i zmuszone do milczenia. Może właśnie ściągają z nich ubrania i…

Chory łbie-proszę cię – wyszeptał Klecha, krzywiąc twarz z bólu. Przystanęli przed wejściem do dużego pokoju z kominkiem.

Nie czujesz, kiedy rymujesz.

Tę rymowankę powtarzał mój ojciec, kiedy byłem mały. Był… mocno depresyjną osobą.

Ładnie to ująłeś – odparł trup, szczerząc niepełne uzębienie. – Zobaczmy, czy goście dotarli już do pokoju gościnnego.

Miałeś pokój gościnny wielkości mieszkania niejednej rodziny… pewnie żałujesz, że umarłeś.

Teraz to bez znaczenia.

Twoja sylwetka zarysowana w filmach i dokumentach była bliższa potworowi z horrorów niż istocie z krwi i kości.

Nim weszli do dużego pokoju, trup zerknął w stronę Wrońskiego i – błękitnym blaskiem pełgającym na dnie oczu – rzekł:

Lepiej sprzedaje się wizerunek zimnego, wręcz bezwzględnego skurwiela, niż złożonej postaci z chorobliwym pragnieniem zdobycia majątku.

Co nie zmienia faktu, że lubiłeś swoją robotę… lubiłeś kiedy się bali, prawda?

Przez pierwsze kilka sekund gangster wyglądał na rozdrażnionego, lecz ostatecznie wzruszył tylko ramionami – wydął usta.

Uwielbiałem ucierać nosa tym spasionym, mizerackim skurwielom, myślącym bez spermy w mózgu.

Minęli środek pomieszczenia, gdy z zewnątrz dobiegł odgłos kroków. Facet w puchowej kurtce i ogrodniczkach stanął przy oknie. W dłoni trzymał siekierę. Na piersi umieszczoną miał latarkę; wypływający z niej snop bladego światła padł na ściany.

Jest! Tu jest! – krzyknął. Pierwsze słowa, najprawdopodobniej z powodu zaskoczenia, nie były zbyt głośne; następnie niestety rozeszły się po okolicy niczym syrena strażacka. – Stój, gdzie stoisz!

Nim w głowie Bruna zdążyła zaświtać jedna myśl, Kangal otworzył usta i rzekł:

Liczę do trzech i zaczynam biec. Będę szybszy niż wcześniej. Nie poczekam. Nadarzysz, albo nie zobaczysz już swojej pięknotki. Raz, dwa… trzy!

Ruszyli. Jeden za drugim. Przez skąpane w mroku pomieszczenia. Facet, klnąc na cały regulator, wskoczył do środka; ruszył w pościg.

Coś świsnęło w powietrzu – odcięło Brunonowi dolną część ucha, po czym utkwiło w rigipsie. Popłynęły kolejne krople krwi, tym razem mocząc kołnierz kurtki. Z powodu adrenaliny ledwo poczuł ból, lecz i tak zaczął wrzeszczeć. Miało to jeden plus – zaczął szybciej przebierać nogami.

Tak jest! Szybciej, bo skurwiel odetnie ci łeb! – krzyknął Kangal, w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie.

Boże-błagam-boże-błagam-boże-błagam nie chcę tu umrzeć!

Na końcu korytarza są drzwi. Gdy tam dotrzemy, uderz w nie z całej siły. Przy odrobinie szczęścia przelecisz na drugą stronę. To jedyna szansa.

Miał milion pytań do zadania – targało nim milion wątpliwości. Niestety czas naglił. Przyzwyczajone do ciemności oczy wyłowiły w końcu prostokątny kształt. Kangal – jedyna podpora i namiastka nadziei – najpierw stał się przezroczysty, później zaś zniknął. Nim Bruno uderzył w deski i został pochłonięty przez ciemność, usłyszał coś, co prawie na pewno było krzykiem dwóch kobiet.


19


Słysząc krzyk ukochanego, Alicja omal nie straciła przytomności. Echem odbiły się w jej głowie słowa wypowiedziane przez Wrońskiego przed opuszczeniem strychu: „Wiesz, że cię kocham?”. Zaraz też napłynęły wspomnienia – korowód obrazów przedstawiających parę podczas najszczęśliwszych chwil. Począwszy od wycieczek (pieszych i rowerowych) wzdłuż jeziora Głębii, ratowania przywiązanego do drzewa psa, który ostatecznie trafił do kochających ludzi, oglądania starych filmów do białego rana i tańczenia przy ognisku podczas święta Miasta Mgły.

Fale gorąca uderzały dziewczynie do głowy. Nie wiedziała, co ma robić. Wewnątrz niosła przekonanie, że wpłynęła na decyzję Klechy; werbalnie zmusiła go, by skoczył na ratunek nieznajomej, przez co teraz najprawdopodobniej umierał. Oczami wyobraźni widziała, jak łamią mu żebra, wybijają zęby i przestrzeliwują kolana. Skondensowany koszmar wspierany wiedzą czerpaną z amerykańskich filmów tworzył obraz za obrazem. Jeden bardziej krwawy od drugiego – nie powstydziłby się ich sam Armin Meiwes.

Bruno! – zamierzała krzyknąć, lecz z zaciśniętego strachem gardła wypłynął ledwie szept. Nie mogła dłużej zwlekać; skoczył do przodu, z zamiarem wyskoczenia prze otwór. Nie zdołała tego zrobić, ponieważ przytrzymały ją dłonie.

Zejdziesz, to obje jesteśmy martwe!

Bruno… – powtórzyła głośniej Błaszczykowa, z otępienia przechodząc w rozdrażenienie; szarpała się przy tym coraz mocniej.

Przestań kretynko, bo nas usłyszą! Swojego kochasia i tak nie uratujesz!

Nieznajoma nie zamierzała odpuścić – z całych sił zaciskała ręce wokół talii Wskazówki, która czuła smród jej potu i szalejące w piersi serce. Jeżeli przewidywała atak, w ogóle się na niego nie przygotowała. Dostała potylicą prosto w nos; cios upuścił kolejne krople krwi i tak już poranionej dziewczynie.

Siedź cicho; może cię nie znajdą – rzuciła na odchodne Alicja, po czym siadła na brzegu otworu, zeskakując na niższe piętro.


20


Kolejny upadek – kolejne rany. Klecha przebił drzwi do piwnicy niczym bohater kina akcji; uderzył o posadzkę. Usiadłszy, spojrzał za siebie: zauważył brak schodów. Jakiś inteligent je zdemontował – rozważał – lub budowlańcy nie zdążyli w ogóle wznieść…

Chłopaki! – Dobiegł głos gdzieś z góry; pobrzmiewało w nim sporo wesołości. – Ptaszek złapany! Idiota w piwnicy!

Rozejrzawszy się dookoła, Klecha zdał sobie sprawę, że facet ma rację; otaczała go ciemność, wilgoć i butwiejące szafki, z których pospadały pordzewiałe narzędzia, przed laty zapewne używane do wykańczania willi.

Gdzieś tym mnie poprowadził, Kangal? Jesteś tu!?

Bez odpowiedzi. Wstał. Kolejny raz powiódł wzrokiem dookoła. Żadnych okien –żadnego wyjścia. Jakby ktoś stworzył…

Cela… trafiłem do w dupę jebanego lochu!

Bredź to siebie, ile chcesz – odparł facet. Odpaliwszy papierosa, oparł narzędzie mordu o framugę i westchnął. – Nieźle się z tobą zabawimy, nim wylądujesz w kotle.

Wyprowadziła mnie w pole halucynacja? – rozważał Bruno. Nie przykładał żadnej wartości do słów wypowiadanych przez tamtego. – Wpadłem w gówno z powodu znarkotyzowanego łba? Może powinienem krzyknąć? Tylko, co by to dało? Życie to nie film propagandowy; przed szajką uzbrojonych pojebów nie uratują mnie dwie bezbronne kobiety…

Zwiesił ręce i oparł wzrok na jedynym meblu, który różnił się od reszty większymi gabarytami i idealnym stanem; jakby omijała go wilgoć pożerająca wszystko dookoła.

Kanarkowo-żółta, paskudna szafka… ech… co zależy spróbować?

Podszedł do niej; położył dłoń na jednej z półek.

Okey, mhm, okey. Popatrzy, spójrzmy i zerknijmy.

Schwycił kciukiem a palcem wskazującym. Konstrukcja składała się z kamienia. Naparł na nią barkiem. Ani drgnęła. Oczywiście. Wziął głęboki oddech, próbując przywołać skupienie. Nie było to takie łatwe – do faceta z siekierą dołączył kolejny (z nożem w dłoni); teraz obaj słali pod adresem Wrońskiego obelgi przemieszane z groźbami.

Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu chlałem bimber, łykałem prochy i podziwiałem węże utkane z ludzkich zwłok… szlag jasny trafiłby koniec świata!

Napastnicy szykowali się do zejścia. Jeden wyciągnął latarkę i – omiatając wypływającym z niej snopem klepisko piwnicy – planował, gdzie skoczyć, by nie pokaleczyć nóg na stercie żelastwa. Rozedrgany z powodu coraz większej desperacji Bruno zaczął obmacywać szafkę centymetr po centymetrze – poczynając od góry, kończąc zaś na samym dole. Tymczasem jego mózg wskoczył na terenowy bieg i z cmentarzyska wspomnień wyłowił samotny spacer nocą. Perun spało zagubione pośród mgieł – jedynym dźwiękiem rozganiającym nocną ciszę był szum spływającej kanałami wody, które wybudowano po powodzi roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego.

Nikt nie słyszał o Rozkładzie; społeczeństwo pędziło przed siebie zajęte burzeniem jednych schematów, by w ich miejsce wznosić nowe. Aktywiści ostrzegali przed globalnym ociepleniem; kaznodzieje przed szatanem – feministki przed mężczyzną. Opłacało się naświetlać problemy, obwiniać za nie politycznego oponenta, lecz pod żadnym pozorem nie należało nic rozwiązywać. Wroński nie znosił czasu kampanii wyborczych, gdy każdą przestrzeń wypełniały mordy kolejnego karierowicza z krawatem i sztucznym uśmiechem… miłosierdzie na ustach, lecz nigdy w czynach – niema zasada przemawiających z mównicy politycznych i religijnych manekinów.

Jedni obywatele mieli, o co walczyć, drudzy dopiero rozglądali się za faktem, postacią, czy mitem, który pozwoliłby wypełnić tę niezręczną pustkę, jaką dorastanie wyrwało w ich wnętrzu. Bruno, przynajmniej w tej jednej kwestii, należał do wyjątków; wrogiem numer jeden nastolatka nie był pozbawiony szczegółów twór systemu, lecz własna babka.

Mierząca metr pięćdziesiąt trzy staruszka o dużych, ciemnych oczach Ala Pacino i uśmiechu, którego pozazdrościłaby jej sama Efa piaskowa. Fatima pracowała jako konduktor w pociągu, rzetelnie wykonując swoje obowiązki. Przez trzydzieści dziewięć lat nie odpuściła ani jednemu pasażerowi bez biletu. Pijani, agresywni mężczyźni, czy rozwrzeszczane, machające pazurami kobiety – bez różnicy. Babka Wrońskiego szła tam, gdzie nie mieli odwagi jej męscy (lepiej zbudowani fizycznie) koledzy. Zgrzytając zębami, głosem pozbawionym emocji, wyłuszczała swoje zdanie, wypisując jednocześnie karę niesfornemu pasażerowi. Nieliczoną ilość razy ją opluto, poszarpano, czy nawet pobito. Mimo to, ku zdumieniu przełożonych, kobieta z pełnym profesjonalizmem wypełniała obowiązki. Jedynie ci bardziej przenikliwi – wrażliwcy czytający w innych jak w otwartych księgach – dostrzegali prawdę…

Fatima kochała konflikt. Zdołała niejeden wywołać, gdy w pobliżu nie było świadków. Słała cięte uwagi na temat ubioru, wad wrodzonych, czy tuszy; obrażała dzieci przy ich rodzicach i kpiła z kalectw. Cienkimi, bladymi ustami słała kolejne słowa – sztylety. Próbowała zranić, wyprowadzić z równowagi i niech cię Bóg miał w swojej opiece, jeżeli dałeś się sprowokować. Wystarczyła oznaka słabości; drżenie rąk, czy przygryzienie wargi, by wyczuła krew. Klecha porównywał ją do Żarłacza białego, ponieważ – podobnie do rekina ludojada – również potrafiła z daleka wyczuć szczyptę posoki.

Z biegiem lat Bruno doszedł do wniosku, że babka miała wielki talent; byłaby świetnym psychologiem, gdyby dysponowała okruchem empatii, niestety Wrońska preferowała niszczyć najbliższych – miażdżyć psychicznie własnego wnuczka dopóty, dopóki ów nie wylądował u czubków po nieudanej próbie samobójczej.

Skoczyć nie skoczę, ale zejść zejdę – stwierdził jeden z mężczyzn, stojących w wejściu do piwnicy. Było ich dwóch. Uzbrojeni i roześmiani obserwowali miotające się, złapane w sidła, zwierze.

Tylko raz-raz, bo zgłodniałem.

Dotarłszy do ostatniej półki, Klecha stracił nadzieję na wyjście cało z sytuacji. W tym samym momencie, w którym zamierzał oderwać dłoń od kamienia, pod palcami poczuł, że jest w nim przerwa. Bez wahania włożył rękę do otworu. Zniknęła po łokieć. Trafił dłonią na dźwignię. Pchany adrenaliną – pociągnął. Zgrzytnął ukryty mechanizm. Ściana obok lekko się rozchyliła.

Gram rolę w pieprzonym kryminale! – krzyknął Bruno. Mało nie popuścił w spodnie z rozradowania. Doskoczył do szczeliny; bez zastanowienia ię w nią wsunął. – Tylko-spokojnie-tylko-spokojnie-tylko-spokojnie.

Zagłębiając się w ciemność chłodnego, ciężkiego od wilgoci korytarza, wciąż słyszał wyzwiska i groźby. Teraz nie pobrzmiewała w nich mieszanina rozradowania i tryumfu, lecz wściekłość.


21


Lekki deszcz zamienił się w ulewę; przez powybijane okna wpadał lodowaty wiatr, niosąc ze sobą krople lodowatego deszczu wielkości pięciozłotowej monety. Mimo to Alicję rozpierało gorąco. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz biegła tak szybko. Zeskoczywszy ze strychu, zamierzała ruszyć na ratunek ukochanemu. Niestety niespełna pięć minut później trafiła na napastnika; szczupły, cholernie szybki młodzian z zawieszoną na piersi latarką zaatakował widłami. Jeden z zębów narzędzia przebił dziewczynie skórę pod pachą, wychodząc z drugiej strony. Ból był potworny, lecz przyniósł pozytyw – włączył instynkt przetrwania, wyciskając z organizmu sto procent normy. Błaszczykowa, prócz kilku bójek po pijaku, nigdy nie uczestniczyła w walce, gdzie stawką jest życie. Nie przeszkodziło jej to jednak, by kopnąć napastnika w kroczę, a następnie rozorać mu policzek paznokciami.

Zyskawszy chwilę na zebranie myśli (i odrobinę dystansu) Wskazówka podjęła decyzję, którą wykpiłaby każda bohaterka kina akcji – wzięła nogi za pas. Takie słowa jak honor, godność i odwaga dobre są, gdy człowiek zgrywa cwaniaka na forum internetowym, lecz mało znaczą w drapieżnej rzeczywistości.

Udało jej się dotrzeć na taras, gdzie natychmiast została zaatakowana spływającymi z nieba litrami wody. Nie musiała zerkać przez ramię, by wiedzieć, iż podąża za nią świr z widłami, ponieważ jego latarka wypuszczała snop białego światła, który podczas biegu kołysał się z lewa na prawo. Do wyboru miała walkę, lub przeskoczenie barierki i runięcie na klepisko podwórka. Wybrała to drugie. Gdzieś z tyłu głowy majaczyło jej wspomnienie dotyczące hałdy piachu pozostawionej najprawdopodobniej przez wznoszących willę Kangala budowlańców.

Zmierzając w dół z wypełniającym uszy szumem, miała przekonanie, że trafi. Dam radę – pomyślała. – Tym razem musi dopisać mi szczęście! Niestety, zrozumiała, że spudłowała, gdy uderzyła podbiciem stóp w zalegające ziemię kamienie, od których roiła się okolica. Ból w lewej kostce wystrzelił sygnał do mózgu; natężeniem przypominał wystrzał fajerwerku.

Nie złamana, nie złamana, na pewno nie jest złamana – powtarzała raz za razem, podczas gdy łzy na policzkach mieszały się z deszczem.

Nim spróbowała wstać, usłyszała kolejną porcję krzyków wypływającą z wnętrza domu i słowa: „Tylko raz-raz, bo zgłodniałem!”. Wiedziała, o kogo chodzi. Wzięła głęboki oddech, zacisnęła pięści i zmusiła się do wstania. Ból nabrzmiał, przez ułamek sekundy wypychając, każdą myśli z głowy Alicji. Świadomość, iż nie złamała kostki, napełniała nadzieją; odrobiną pieprzonego światła, której tak bardzo potrzebowała.

Jak chcesz uratować swojego chłoptasia, chodź za mną. – Kangal. Stał kilka metrów dalej z rękami w kieszeni; kolejny odcień czerni w otaczającym mroku. – Radziłbym ci ruszyć cztery litery, bo niedorobiony Posejdon zbiegł na parter i zaraz tu będzie.

Nie miała wyboru. Ruszyła za trupem. Najpierw powoli, później coraz szybciej i szybciej; chwilę później zniknęli w rosnącej nieopodal linii modrzewi.


22


Orzeszki bez soli!? Toż to jak kościół bez wiary!

Zadziwiające, jakie rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, gdy ten pozwoli hasać umysłowi bez nadzoru. Alicja przemokła do suchej nitki. Gałęzie, co chwila okładały jej twarz; próbowały wyłupić oczy i wleźć między zęby.

Bruno, błagam, wytrzymaj…

Skupiona na stawianiu jednej nogi za drugą i utrzymywaniu odpowiedniego tempa (Kangal pędził jak wariat; nie obowiązywały go prawa tego świata – nie istniało spowolnienie), Wskazówka odpływała coraz dalej. Umysł zarzucał wędkę – wyławiał feerię wspomnień. Jedne przyjemne, inne zaś bolesne i krępujące. Występy publiczne, które przebiegły w najgorszy możliwy sposób, pierwsze pocałunki i macanki, gdy rodziców nie było w domu. Chwile niegdyś ważące tyle, co pociąg towarowy, zdegradowane do niewyraźnych stop-klatek z filmu o kimś, kogo już nie przypominała i nie chciała znać.

Daleko jeszcze?

Skup się na marszu, to może zdążymy uratować twojego pięknisia.

Żartujesz w takiej chwili; żałosny z ciebie skurwiel.

Trupa nie zamordujesz. Nie sprawisz mu bólu; niewiele istot może to w obecnej sytuacji zrobić. Zamknij więc jadaczkę i ostrożnie stawiaj stopy.

Dotarli półki skalnej, wzdłuż której ruszyli. Po prawej ziała ciemność – dolina rozświetlona punktowo przez płonące stosy. Jeden niewłaściwy ruch i istnienie mam z głowy, pomyślała Błaszczykowa, zgarniając z czoła spocone strąki włosów. Z powodu wymagającego terenu odpowiedziała byłemu gangsterowi kilkanaście minut później, gdy wyszli na małą, otoczoną świerkami polanę.

Na pierwszy rzut oka, powierzchownie, trupem, co to sobie siedzi w niedokończonym domku, przyglądając się śmierci świata. Tymczasem, gdzieś pod spodem, cholerny pajęczak, wciąż przędzie swoją nić, prawda?

Sądziła, że kolejny raz odpowie kpiną, bądź karze się zamknąć i przyśpieszyć. Tym większe było jej zdziwienie, gdy rzekł:

Wspominałem wcześniej, że wiele razy odwiedzałem Miasteczko… nie powiedziałem jednak, że zamieszkiwała je siostra matki. Kobieta, która karała surowo, lecz nigdy niesprawiedliwie. Wymagała ode mnie wiele; pomagałem podczas wykopków, sianokosów, czy zbieraniu leśnych jagód, lecz od siebie żądała jeszcze więcej. Tyrała od rana do wieczora, przeklinała podły, głupi świat, na dodatek opiekując się wujkiem, którego wykańczało stwardnienie rozsiane.

Co to ma do rzeczy?

To dzięki ciotce pokochałem te strony; pełne jaskiń i skalnych zaułków labirynty skryte pośród wzgórz. Już w dzieciństwie powtarzałem, że wybuduję tu dom. Wielki i piękny dom dla licznej rodziny, której tak cholernie brakowało mi podczas dorastania w kawalerce. Zaplanowałem i osiągnąłem wiele. Niestety nie przewidziałem, że jedno wyjście na grzyby, stanowić będzie kamień milowy mojego życia. Wtedy też, podczas wędrowania z koszykiem wiklinowym w towarzystwie ciotki, doszło wydarzeń, które w bezpośredni sposób wpłynęły na to, co niedługo nastąpi.

Błagam, stańmy na chwilę, Kangal. N… nie daję już rady. – Alicja stanęła, opierając dłoń o drzewo. Oddychała głęboko. Wściekłość na przemian z rozpaczą przelewała się z prawej komory serca do lewej. Emocje przejęły kontrolę. – Nic nie mogę wysnuć z twojej opowieści. Może to przez tą wielką dziurę w głowie?

Mężczyzna odwrócił się powoli. Barczysty, z szeroką szczęką i wielkimi dłońmi. Oczy, dwa błękitne punkty, lśniły pośród mroku. Do tego uśmiech. Szeroki i jadowity – niczym dziecka, które gołymi rękami skręciło kark kocięciu; pierwszy raz odkryło rozkosz władzy nad czyimś istnieniem

Chwila zwolniła, niemal się zatrzymując. Błaszczakowa dopiero teraz, z pełną mocą, pojęła, że jest sam na sam z trupem. Nocą. W lesie. Nagle wyobraziła sobie, jak rzuca ją na ściółkę, rozbiera i gwałci. Twardy, siny kutas porusza się coraz szybciej i szybciej, aż w końcu tryska sporą porcją zgniłej spermy…

Poszedł do niej tak blisko, iż niemal stykali się nosami. O dziwo nie wydzielał żadnego zapachu. Jedynie jego aura, coś nieuchwytnego, może nawet nierzeczywistego, sprawiała, iż Alicja mało nie siknęła w majtki z przerażenia.

Spójrz pod nogi.

Zamiast tego spojrzała mu prosto w oczy.

Odsuń się.

Wiem, czego się boisz. Myślałem, żeby sprawdzić, czy mimo martwego serca wciąż potrafię być mężczyzną, ale naprawdę nie mamy na to czasu. Spójrz pod nogi, uparta babo.

Bez wahania zrobiła, o co prosił. Spostrzegła otwór w ziemi. Podobny do setek innych na tym terenie.

Skacz.

Coś ty powiedział!?

Jeżeli chcesz uratować swojego kochasia, wskocz do tej dziury.

Mam zdechnąć w jakiejś noże!? Jakiego rodzaju grę prowadzisz?

Przeżyłem upadek jako dwunastoletni chłopak, więc i ty go przeżyjesz jako dorosła kobieta. Nie będę więcej tłumaczył. I tak poświęciłem ci zbyt wiele czasu.

Otworzyła usta; zamierzała zdobyć więcej informacji. Nim zdołała to zrobić, gangster rozpłynął się w powietrzu.

Czy ten dzień może być gorszy? – zapytała, rozglądając się dookoła. Otaczał ją szum deszczu i niewzruszone pnie drzew. – Niech mnie szlag…

Usiadłszy na brzegu otworu składającego się na wyżłobioną skałę, przez chwilę próbowała przeniknąć wzrokiem ciemność. Przez chwilę sądziła nawet, iż dostrzegła błysk błękitnego światła, jednakże nie miała, co do tego pewności. W końcu, rozstrojona emocjonalnie do granic wytrzymałości, szczękając zębami z przerażenia, Alicja zsunęła tyłek z mchu. Runęła w mrok.


23


Im głębiej się zapuszczał, tym robiło się cieplej. Najpierw szedł tunelem wzniesionym z cegły, w którym panował totalny mrok. Gdyby nie dobiegające zza pleców rozwścieczone głosy, Klecha pokonywałby kolejne metry w ślimaczym tempie z wyciągniętymi do przodu dłońmi. Skoro jednak nie było na to czasu, zacisnął powieki i ruszył truchtem. Sądził, iż nic z tego nie będzie. Nie da rady znaleźć wyjścia i umknąć napastnikom, skoro nic kurwa nie widzi! Na szczęście jego główny problem został szybko rozwiązany; mężczyzna, wyszedłszy zza zakrętu, dostrzegł niewielki otwór w podłodze. Wypływało z niego błękitne światło pulsujące w takt melodii, której nikt nie słyszał.

Co do…

Kolejny raz – w innych okolicznościach na pewno zastanowiłby się, co robi; rozważył wszystkie za i przeciw. Obecnie jednak czas naglił, więc Bruno – podobnie do swej wybranki serca – usiadł na brzegu otworu, później zaś oddał ciało grawitacji. Szum chłodzący pokrytą potem skórę, po czym twarde lądowanie na dnie jaskini. Jej ściany pokrywały dziesiątki podobnych do glifów zawijasów; z nich właśnie wypływał blask kolorem przypominający letnie niebo.

Gdzie on jest? Gdzie on się, kurwa podział!?

Co prawda nie wiedział, gdzie jest, lecz wciąż żył i miał przed sobą, niewielką ale jednak, szansę na zgubienie pogoni. Wstawszy z podłoża, które zalegały odłupane fragmenty kamienia, ruszył w dalszą drogę. Nie miał zresztą wielkiego wyboru; głosy

napastników nabierały na intensywności, co znaczyło, iż są coraz bliżej. Tymczasem hipnotyzujący blask najpierw wprawił Bruna w ból głowy, lecz zaraz przeszedł w kojący, jednostajny szum podobny do tego, jaki wydaje morze w spokojny dzień.

Kochanie… gdzie jesteś?

Spychał myśl o Alicji; bał się, iż przerażenie wynikające z troski o ukochaną przysłoni resztki racjonalnego myślenia, jakie w nim pozostały. Oczywiście świadomie nie zapanowałby nad czymś tak potężnym, lecz pomocna okazała się adrenalina; właśnie ona założyła blokady w głowie Wrońskiego, dzięki czemu zdołał dotrzeć tak daleko. Niestety teraz wewnętrzna, w pewnym sensie magiczna, moc wygasała. Pozostawiała za sobą pola bitewne pełne trupów i rozszalałe zjawy utkane ze skrajnych emocji, które miały jedno zadanie – zniszczyć każdą, nawet najmniejszą, cząstkę stabilności. Doprowadzić do wrzenia, rozedrgania, a nawet obłędu. Nie ważne, jakimi sposobami. Najistotniejsze, by wyssana wraz z mlekiem matki autodestrukcja przejęła stery; raz na zawsze wyrwała Klechę z konserwatywnych konwenansów trzeźwego myślenia.


24


Wystarczyło niecałe pięć minut, by Wskazówka zrozumiała, że skalny korytarz, którym wędruje, nie jest zwykłym, wydrążonym przez wodę otworem. Ściany pokrywały glify buchające błękitnym światłem. Musnąwszy je opuszkami palców dziewczyna usłyszała głos. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, dlaczego jest tak znajomy i przerażający zarazem. Potrzebowała kolejnych kilkuset metrów marszu, by przypomnieć sobie prababkę; stojące nad grobem straszydło z czarnym wąsem nad górną wargą i sękatymi dłońmi o długich paznokciach, którymi kuła malutką Alicję w pierś i policzki. „Niedobra ty! – krakała kobieta o wyblakłych oczach i odorze rozkładu buchającym z ust. – Rozpuszczona jak dziadowski bicz! Przeklęty, przeklęty bękart!”. Błaszczykowa nie mogła, lub nie chciała o tym pamiętać. Miała zaledwie cztery latka. Nie rozumiała, jak ułożony jest świat i jacy są naprawdę ludzie.

Magia, Kangal? Naprawdę? A więc to z jej powodu chodzisz i straszysz ludzi, zamiast być pożywieniem dla czerwi?

Wypowiedziała powyższe zdania żartobliwie, lecz były one również podszyte lękiem. Świat umierał – to fakt. Mieli nieodwołalnie przesrane – również fakt. Wszystko to straszne i makabryczne, jednakże wciąż mieszczące się na skali absurdu. Końcem końców wszystko powstaje, by ostatecznie zniszczeć, więc sama rzeczywistość nie powinna należeć do wyjątków.

Magia… niech to szlag.

Słowo na rozpoczynające się na em, którego Wskazówka, z braku lepszego pomysłu, użyła do określenia czegoś, co nie ma żadnej podstawy w rzeczywistości; znaczy to, że z człowiekiem może zrobić wszystko, lub nic. Gdzieś, kiedyś usłyszała, że jest los gorszy od śmierci. I tego w obecnej chwili najbardziej się obawiała. Irracjonalne przejmowało kontrolę. Prędkościomierz wychodził poza skalę, tymczasem nic nie wskazywało, by sprawy miały zwolnić. Wręcz przeciwnie – nawet zintensywniały błysk glifów świadczył, iż trzeba przyśpieszyć, by zdążyć na ostatni akt najbardziej spierdolonego sztuczydła na ziemi.


25


Fatima Wysocka, z racji tego, iż bez pomocy drugiej osoby nie zdołałaby wrócić na strych, a należała raczej do tych, co nie ryzykują, jeżeli nie ma ku temu absolutnej potrzeby, odczekała, aż w domu zapanuje cisza. Następnie podeszła do okna, z którego niespełna pół godziny wcześniej skorzystał Bruno i wyszła na dach. Wiatr natychmiast szarpnął ubraniem dziewczyny. Deszcz wdarł się do ran – wywołał pieczenie. Nic sobie z tego jednak nie robiła. Postanowiła, iż uniknie konfrontacji ze świrami z Miasteczka, choćby miała spaść na ziemię i skręcić kark. Dość pierdolenia – powtarzała w myślach, by dodać sobie otuchy, podczas gdy stopy pokonywały kolejne centymetry. – Nie zginiesz tutaj. Nie w tym cholernym miejscu z rąk tych przebrzydłych ludzi…

Przenika cię wibracja tego miejsca, prawda?

Ktoś stoi na dachu… przecież to nie możliwie… ktoś stoi na pieprzonym dachu!

Jedna strona umysłu biła na alarm, lecz druga nie zamierzała akceptować czegoś, co nie miało sensu. Kto normalny stałby na szczycie dachu podczas takiej ulewy przy tak kiepskiej widoczności?

Mnie już nie grozi upadek – stwierdził nieznajomy. Jego skórę pokryła delikatna mgiełka błękitnego koloru, jakby był postacią z Dragon Balla i zamierzał ukazać swą prawdziwą moc. – Sądziłaś, że nie masz już roli do odegrania w tym przedstawieniu? Ha! Długo czekałem, by ktoś odwiedził mój dom. Sądziłem, że będę musiał zadowolić się dwoma osobami, tymczasem jest was o wiele więcej! Choć raz bogowie pokazali, że są po mojej stronie, by ich psia jucha…

Czego chcesz!? – krzyknęła Wysocka tak mocno, aż poczuła ból w okolicy serca. Przerażenie wbiło haki w jej klatkę piersiową; szarpało raz za razem. Wszystko z powodu faktu, iż miała przed sobą gadające zwłoki. Z odległości czterech metrów doskonale widziała dziurę w czaszce Kangala. Najdziwniejsze, iż nie ona była najgorsza, lecz jego uśmiech. Ociekający jadem grymas człowieka, który tak za życia, jak i po śmierci nie miał litości dla nikogo i dbał wyłącznie o własne interesy.

Cicho, cichutko. – Trup cmoknął i pokręcił głową. Następnie rozłożył dłonie niczym lekarz oświadczający rodzicom, iż zrobił wszystko, co w jego mocy, jednakże nie zdołał uratować ich syna. – Nie szarp się i nie skoml dewotko. Każdy z nas jest zaledwie trybikiem w wielkiej machinie; uwierz, nie chciałabyś zobaczyć jej na własne oczy. Tego nie zdającego sobie sprawy z własnego istnienia monstrum końca i początku. Nawet tutaj słyszę trzask łamanych kości i jęk kolejnych galaktyk… ale co ci tam będę opowiadał; przy odrobinie szczęścia, mojego rzecz jasna, poznasz otchłań i wszelkie jej aspekty na własnej skórze.

Nie wiedziała, co robi. Nie mogła nad sobą zapanować. Odbiła się i skoczyła z dachu. Pęd powietrza i szum. Miała nadzieję, że zaraz będzie po wszystkim…

Myliła się.


26


Kurwa-kurwa-kurwa – szeptał raz za razem Klecha. Nie wiedział, jak długo wędruje; pod ziemią ciężko było określić odległość.

Oczy łzawiły i bolały go od błyskającego światła. Jaskinia, najpierw szeroka i wysoka, zamieniła się w koszmar człowieka chorego na klaustrofobię. Nie dożyjesz końca tego żałosnego świata – szeptał głos Telimeny Gawlikowskiej; chorej z nienawiści babki bruna. – Zdechniesz w tej norze jak szczur… zresztą… zasługujesz na to. Żałosna z ciebie kupa gówna. Od małego, kiedy jeszcze dostałeś od tej smarkuli z sąsiedztwa kamieniem w głowę, wiedziałam, że coś jest z tobą nie w porządku. Powinniśmy cisnąć cię w obciążonym kamieniami worku do jeziora. Twoja skretyniała matka i pozbawiony jaj ojciec na pewno, by na to przystali. W końcu przystawali na wszystko, jak to bywa w przypadku osób pozbawionych charakteru…

Nie mógł, tego dłużej słuchać. Przeciskał się właśnie przez szczelinę niewiele większą od trumny, powoli tracąc nadzieję – wykorzystując resztki sił, gdy poczuł powiew świeżego powietrza. Korzystając z rezerw, zagęścił ruchy, niespełna minutę później docierając do pomieszczenia wielkości nawy głównej wiejskiego kościoła. Nie mógł uwierzyć w to, co rejestrowały oczy. Przecierał je knykciami kilka razy, z wciąż otwartymi ustami. Na chwilę zapomniał o dwóch uzbrojonych mężczyznach, którzy gdzieś tam wciąż przedzierali się przez skalne korytarze, o ile – oczywiście – nie zniechęciło ich światło, wewnętrzne głosy i ciasne przestrzenie.

Jakby wrażeń było mało, Wroński usłyszał zgrzyt kamieni dochodzący z przeciwległej strony pomieszczenia. To pewnie oni! – wrzasnął wewnętrzny tchórz. – Znaleźli inną drogę i zaraz wsadzą ci widły w dupę!

Instynkt rozkazał znaleźć kryjówkę. Klecha spojrzał w prawo, gdzie wyrzeźbiona w skale górowała twarz pozbawiona oczu, a następnie w lewo. Z ust mężczyzny wypłynął jęk, ponieważ nie spostrzegł żadnego miejsca, w którym mógłby się schować…

Wtedy, skracając jego męki i zapobiegając bolesnej operacji wciśnięcia czterech liter do ciasnego korytarza, jakim przed chwilą przybył, do Świątyni, jak zaczął ją w myślach nazywać, wpadła Wskazówka. Wroński na jej widok omal nie popuścił w spodnie ze szczęścia. Nie bacząc na aurę jaskini, czy inne związane z nią dziwności, Brunon podbiegł do ukochanej i wziął ją w objęcia. Cichy głosik podpowiadał, że to pewnie pułapka; miejsce magiczne i tak cholernie dziwne pewnie zna sposoby, by wywoływać wizję najbliższych i znęcać się na swych żywicielach; może nawet pożywiać ich smutkiem! To pasowałoby idealnie do historii z dreszczykiem! Niestety przewrażliwiona podświadomość i jej irracjonalne twory musiały poczekać; wziąć numerek i stanąć w kolejce, ponieważ emocje mają pierwszeństwo. Zwłaszcza u osób, które świata poza sobą nie widzą.

Moja kochana dziewczyna… jaki cudem? Jak to w ogóle możliwe? – pytał między pieszczotami. Całował ją po policzkach, szyi i nosie. Usta zostawił na koniec. Najsłodsze na koniec.

Kangal – odparła lakonicznie. Słysząc pseudonim gangstera, poczuł ukłucie niepokoju. Domyślał się, że to zauważyła; lekkie szarpnięcie, zesztywnienie mięśni. Nie zamierzał jednak nic wyjaśniać. Zaszli zbyt daleko, by mieć cień nadziei, iż mają nad czymś kontrolę.

Świat przypomina dziurawy okręt, ale mam ciebie, więc dam radę, dam radę, dam radę…

Myślałam, że cię dopadli; zabili. Wszystko przeze mnie… przepraszam. – Coraz ciężej wypowiadać było jej słowa. Na twarz wypłynęło jej takie cierpienie, jakiego Wroński jeszcze nigdy nie widział. Łzy, jak zawsze, odnalazły drogę na policzki; spłynęły na krawędź szczęki dziewczyny.

Nie zrobiłaś nic złego i nie jesteś niczemu winna. – Westchnął i dotknął dłonią jej policzka. – Bardzo możliwe, że zostało nam cholernie mało czasu. Chyba nie ma sensu wykorzystywać go na posypywanie ran solą i dzielenia włosa na czworo?

Co to za miejsce? Ta twarz… Boże najdroższy…

Czyżby dopiero teraz ją dostrzegła? – zastanawiał się Klecha, ale tylko przez chwilę. W następnej ruszyli w stronę kamiennej facjaty. Dwa miękkie, podatne na zranienie ciała szarpane coraz większym niepokojem. Im bliżej, tym ich umysły rejestrowały coraz więcej szczegółów. Zamiast ust poszarpana rana o poszarpanych krawędziach, z której wypływał gęsty płyn, znikając w szczelinie poniżej. W miejscu oczu usta wielkości sklepowego szyldu uzbrojone w zęby wielkości kostek granitowych i brak języka.

Dlaczego wydaje mi się, że istota pozbawiona wzroku, jakimś cudem widzi o wiele więcej od nas?

Słysząc słowa ukochanego, Wskazówka zadrżała, mocniej ściskając go za rękę. Następnie pytanie, które wypłynęło z jej ust, nabrzmiało i wywołało niezręczną ciszę. Klecha nie chciał, lub nie mógł na nie odpowiedzieć. – Myślisz, misiu, że tu kończy się nasza droga? Zginiemy w tej jaskini?


27


Blask glifów przygasł; z błękitu przeszedł w butelkową zieleń. Wypływająca szczeliny substancja konsystencją podobna do smoły, trysnęła na ziemię i tulącą się parę. Poczuli ciepło; w nozdrza uderzył ich zapach orzechów i cynamonu. Śmiech przeszył powietrze. Głos Kangala dobiegał zewsząd, jakby były gangster, przy pomocy tanich sztuczek, próbował nastraszyć Brunona i Alicję.

Miałem wątpliwości. Naprawdę miałem wątpliwości, czy uda się was tu ściągnąć… nawet naćpani i zrozpaczeni sprawialiście wrażenie rozsądnych. Buractwo z Miasteczka wykonało kawał dobrej roboty! Brawa dla nich!

Tak, tak; wygrałeś – stwierdziła Błaszczykowa. W jej głosie pobrzmiewało rozdrażnienie niemal całkowicie tłumione przez sporą dozę zmęczenia. – Przejdź do rzeczy.

Wygłodniały nadchodzi. Czuję, że jest blisko. Wystarczy jednak czasu, byśmy spokojnie porozmawiali. Mam nadzieję, że przystaniecie na moje warunki. Za darmo nie ma nic. Bez względu na rzeczywistość i rodzaj zamieszkujących ją gatunków, należy uiścić zapłatę. Na szczęście istota, która pozostawiła tę świątynię, należy bytów wyrozumiałych. Nie ogranicza jej żadna waluta. Znalazłaby w was coś wartościowego nawet wtedy, gdybyście stanęli przed nią w samej bieliźnie.

Od strony otworu, z którego wyczołgał się Klecha, dobiegły przekleństwa i jęki.

Nie wierzę… naprawdę? Trafiłem na najbardziej upartych morderców pod słońcem! Aż tak jesteście, kurwa, głodni!?

Zaraz tu będą. Musimy coś zrobić!

Przejdą tutaj; oni naprawdę tu zaraz przejdą…

Kolejny fala śmiechu.

Zawsze fascynowała mnie ludzka determinacja. Gatunek uważający się bezwarunkowo za uosobienie miłosierdzia, którego tak naprawdę dusi nienawiść. Ileż krwi wsiąknęło w ziemię i ile jeszcze jej popłynie, nim zgaśnie słońce? Od małego nauczyciele i rodzicie powtarzali, że człowiek zdolny jest do wielkich rzeczy. Wystarczy ciężka praca i talent. Głupcy! Naprawdę żaden z nich nie widział; w najmniejszym stopniu nie domyślał się, że każda rzecz stworzona przez homo sapiens i każda bariera, w niebie na ziemi, czy pod wodą, została pokonana tylko i wyłącznie dzięki determinacji płynącej z zatrutego źródła.

Miło Kangal, że dzielisz się z nami swoim mizantropijnym oglądem świata, ale ci faceci zaraz tu będą! – krzyknęła Alicja. – Zadałeś sobie tyle trudu, ściągając nas tutaj, byśmy ot tak zginęli?

Gangster, ukryty gdzieś poza zasięgiem wzroku pary najwyraźniej zaszedł za daleko – nie mógł przestać.

Dlatego też postęp technologiczny przyśpieszał podczas wojen. Pomyślcie o tym! Każde dzieło, każdy rekord i każdy wynalazek powstał, ponieważ ktoś czerpał determinację z nienawiści, nietolerancji, lub pragnął zaistnieć, zabłysnąć cholera, w taki, czy inny sposób. Dobro jest równie sztuczne i pozbawione inspiracji, co empatia. Posiadają one może ze cztery poziomy, podczas gdy uczucia mroczne i niespokojne, leżące po negatywnej stronie jednostki, to nieskończona feeria różnorodności. Jesteśmy źli. Okropni. Diabły bez rogów i kopyt, lecz jeszcze gorsi, ponieważ uważamy, iż mamy dobre serca. Obrzydliwy, przerażający gatunek, który końcem końców zasługuje na zniknięcie z mapy świata…

Bycie chodzącym rozedrganiem; tym rozemocjonowanym, rozgadanym zwierzęciem, które nie potrafi usiedzieć niesie ze sobą pozytywne aspekty. Dlatego rozgadałem się tak o gatunku; chciałem uświadomić wam, dlaczego macie szansę stąd uciec. I co będziecie musieli poświęcić, by opuścić tę tonącą łajbę.

Chcesz powiedzieć, że…

Podobizna ze ściany naprawdę mia moc przenikania światów? I jeżeli tak, czy cena za bilet nie będzie wygórowana? Sterta pytań; cała ich pieprzona góra i zaniepokojenie wynikającej z możliwości opuszczenia świata przypominającego osobę chorą na depresję. Niestety musieli z nimi poczekać, bo oto do pomieszczenia wczołgał się pierwszy z mężczyzn. Drugi parł zaraz za nim. Nie mieli ze sobą wideł – nie zmieściłyby się do tunelu, lecz wciąż byli niebezpieczni; pewnie nawet szaleni.


28


Pomyśleć, że istniał czas – minęły całe jego pieprzone lata! – kiedy największym moim zmartwieniem był wybór nowej fryzury, koloru sukienki, czy faceta na studniówkę – wpadło do głowy Alicji. Dziewczyna, mimo przerażenia wprawiającego ciało w drżenie, wyszła na przód, zasłaniając ciałem ukochanego. Za plecami mieli wyrytą w kamieniu twarz dziwnej istoty, przed sobą zaś napastników z nożami w dłoniach. Krótkie ostrza odbijały zielonkawy blask, co chwila wypuszczając refleksy. Kangal po swojej tyradzie zamilkł, lecz para wiedziała, że gdzieś tam jest. Obserwuje, syci czarne serce i czeka na dogodny moment. Pytanie tylko, co nastąpi, gdy już nadejdzie?

O ile nadejdzie… – wyszeptała Wskazówka. Następnie, znacznie głośniej, dodała: – Żywcem nas nie weźmiecie. Wszyscy zdechniemy w tej jaskini!

Faceci spojrzeli po sobie, po czym wzruszyli ramionami. Nie wyglądali na specjalnie przejętych. Nie zwolnili też kroku. Jeszcze niespełna pięć metrów i dojdzie do konfrontacji.

Gdybyście dali grzecznie zaciągnąć się do Miasteczka – podjął ten po prawej; łysy, w czerwonej koszuli w kratę – zostalibyście humanitarnie zbici. No, może dziewczyna cierpiałaby dłużej, bo niezła z niej dupa, ale facet skończyłby z poderżniętym gardłem. Krew do wiaderka i na kaszankę…

Przestań tam pieprzyć. – przerwał mu drugi, kroczący po lewej. Był niższy, lecz lepiej zbudowany; barczysty z grubymi palcami dłoni i twarzą poranioną w dziesiątkach miejsc, jakby w twarz wybuchł mu ładunek odłamkowy. – Mało nie utknąłem w tej cholernej jaskini, bo musiałem leźć za wami aż tutaj. Od razu widać, żeście miastowi i nie znacznie tutejszych zwyczajów. Możecie się cieszyć: nie skończycie w kotle, za to powoli będziemy wypruwać z was flaki. Tobą – facet wskazał palcem Alicję – zajmę się osobiście. Nim umrzesz, poczujesz w ustach mojego…

Nim zdołał dokończyć, glify rozbłysły zielenią o takiej intensywności, iż czwórka musiała zamknąć oczy. Gdy natężenie światła osłabło, między parami stał Kangal. W jednej dłoni trzymał za szyję Gawlikowską. Drugą bez zastanowienia wcisnął mówiącemu facetowi do ust; zimne, napiętnowane śmiercią palce przebiły zęby i poraniły dziąsła. Krew chlusnęła na sweter Barczystego, skapując na kamienne podłoże.

Powinniście mniej gadać, a więcej działać. Może dzięki temu nie skończylibyście w ten sposób!

Trzeba przyznać, że drugi z mężczyzn, szczupły i wyglądający niegroźnie, zareagował szybko, mimo szoku wykrzywiającego twarz. Zacisnąwszy mocniej dłoń na rękojeści noża, zadał gangsterowi serię ciosów. Jeden nawet, zapewne przypadkowo, dosięgnął nieprzytomnej Telimeny; z rozpłatanego przedramienia popłynęła krew.

Może nie jesteście tak żałośni, jak myślałem? – Rozważał na głos Kangal, z wciąż wciśniętą dłonią w usta jednego z napastników. Zamiast ją wyszarpnąć, czego spodziewał się tak Klecha jak i Wskazówka, gangster zrobił dwie rzeczy jednocześnie: Najpierw odrzucił ciało Gawlikowskiej na bok, ponieważ najwyraźniej mu przeszkadzała. Następnie zrobił krok do przodu, napierając na barczystego – wypychając palce głęboko do gardła mężczyzny, którego oczy wielkością przypominały teraz pięciozłotowe monety. Łzy i smarki spływały bokami, ściekając z brody i mieszając się z krwią. – Usta. Coś obrzydliwego. Najgorszy chyba wynalazek natury; obdarzyła nas możliwością krzywdzenia bez okładania pięściami, czy cięcia mieczem. Nic, żadna broń, nawet cholerny atom, nie spowodował śmierci równie wielkiej liczy osób, co para oślinionych, śmierdzących żarciem ust!

Na twarzy Kangala, nawet, gdy mówił o czymś dla siebie przykrym, najczęściej pełgał arogancki uśmieszek, sięgając samych oczu; tworzący mimikę istoty rozmiłowanej w grze zwanej życiem. Teraz jednak, kolejny tego rodzaju wyjątek od reguły, maska pękła. Ukazała oblicze głęboko zranionej istoty, która z powodu lat krwawień miała ochotę podpalić świat; zmieść z niego, każdą nawet najmniejszą drobinę piasku.

Nadchodzi fala śmierci skurwysyny – mówił miękko, niemal syczał podobnie do węża – bez bogów, nowych początków, sensu i szczypty nadziei. Nie pomogą zakupy w markecie, praca w korporacji, czy obgadywanie najlepszego przyjaciela. Porwie was wir dekompozycji gorszy od ostatnich kręgów piekła. W świecie, gdzie od tysięcy lat mięso zjada mięso, nie ma miejsca dla światła. Nawet nicość stanowi zbyt wielki ciężar!

Przy ostatnim słowie wepchnął rękę do ust barczystego po łokieć. Następnie przekręcił i szarpnął. Nadeszła kolejna fala krwi. Tym razem było jej bardzo dużo. Strugi trysnęły z nosa – spłynęły ustami. Wodospad krwi – pomyślała Alicja, wtulając się w Brunona. – Nawet w czasach pokoju ludzki świat uosabiał chaos i szaleństwo przykryte cieniutką warstwą poukładania. Wraz z nadejściem rozkładu świat runął w obłęd o takim natężeniu, iż nic nie mogło zostać na swoim miejscu. Od tysięcy lat pożeraliśmy naturę, pożeraliśmy siebie wzajemnie, by na końcu połknęło nas coś żyjącego tak długo, iż zapomniało, że w ogóle istnieje.

Kangal wysunął dłoń z ciała, które osunęło się na podłogę bez życia. Jedyną dynamiką, jaka mu pozostała, było wypuszczanie kolejnych litrów posoki z domieszką moczu i gówna. Drugi z mężczyzn zdążył zrobić dwa kroki w tył. Wyglądał, jakby miał problem z podjęciem najdrobniejszej decyzji: Zaatakować faceta o bladej twarzy z odłupanym kawałkiem czaszki, oddalić się od niego tyłem, czy odwrócić i spieprzyć, gdzie pieprz rośnie!? Znaki zapytania wyskakiwały jeden po drugim, deptały się i przepychały, podczas gdy kortyzol penetrował najdalsze zakątki organizmu – podpalał zakończenia nerwów.

Pieprzę cię gnijący skurwysynu! – wychrypiał w końcu napastnik i (o dziwo) podniósł rękę z nożem. Wcześniejsze jego ataki miały w sobie sporo dynamizmu i byłyby efektowne przeciwko człowiekowi z bijącym sercem. Obecnie jednak facet ruszał się niczym zepsuta zabawka. Zrobiwszy jeden niezdarny krok w stronę Kangala, opuścił niezgiętą w łokciu rękę; ostrze utkwiło po rękojeść w mózgu trupa. – Mam… cię! Trafiłem… cię!

Słowa bez przekonania. Ostateczna próba wyparcia; rodzicie napakowanego morfiną dzieciaka wierzący, iż pociecha przeżyje – przeżuty znikną z całego ciała; wyparują z mózgi i wszystko będzie dobrze! Chwalmy pana! Tymczasem, sekundy później, rzeczywistość wystawiła z nory owrzodzony pysk, ukazując w całej krasie makabryczne oblicze.

Prawdziwy w ciebie wojownik, Kazik – stwierdził Kangal. Znów miał na twarzy uśmiech rzezimieszka, który właśnie zarżnął i okradł kupca przewożącego cenny towar. – No? Co się tak gapisz? Nie poznajesz mnie? Do piętnastego roku życia, niemal każde lato spędzałem w tych zapyziałym Miasteczku; graliśmy razem w piłkę i łazili po opuszczonym pałacu; alkohol wypłukał ci mózg, czy moja martwa gęba jest aż tak myląca?

K…

No, wyduś to z siebie.

Kangal!

Słowo – zaklęcie. Światło glifów na powrót przybrało barwę letniego nieba. Alicja rozejrzała się dookoła. Niestety niewiele było do oglądania; ot jaskinia pełna dziwnego drżenia i stęchłego powietrza.

Właśnie, właśnie, właśnie! – zaśmiał się trup. – Wygrałeś nowy model forda i dożywotni zapas zupek chińskich, a teraz wyszarpnij nóż z mojego łba, bo zaraz oderwę ci dolną szczękę.

Ja… nie wiedziałem; ja nie chciałem…

Dobrze już. Wykonałeś swoje zadanie. Ptaszki są w gnieździe. Teraz zjeżdżaj stąd. Chyba że wolisz umrzeć już teraz, nie czekając aż dotrze tu fala rozkładu?

Tym razem chudzielec o imieniu Kazik wiedział, co robić. Cofając się, wyrzucał z ust przekleństwa. Wyglądał niczym postać ze starego filmu; w pewnym momencie nawet upadł na tyłek, lecz bardzo szybko stanął na nogi.

Nie właź do tej nory, bo na pewno tak utkniesz. Wyjście masz po prawej. Tak, tutaj. Będziesz na skałkach, które kiedyś należały do starego Nowaka. Na pewno pamiętasz. Zważaj, żebyś przy schodzeniu głupiego łba nie rozwalił.

Alicja nie mogła uwierzyć, że Kagnal puścił faceta wolno. Spojrzała nawet na Klechę, niestety nie dostrzegła nic na jego twarzy, prócz skrajnego napięcia.

No kochani – martwe oczy opadły na parę niczym wyrok – teraz, kiedy drobiazgi mamy z głowy, możemy przejść do głównego dania!


29


Kazik zniknął.

Jaskinia drżała, jakby chciała runąć zebranym na głowy niczym świątynia Śniącego. Wyrzeźbioną w kamieniu facjatę najpierw pokryły pęknięcia, później wierzchnia warstwa zaczęła odpadać. Kawałek po kawałku wyłaniało się źródło, z którego tryskała czarna maź. Kokon; nieskończony splot macek wielkości samochodu osobowego pokryte setkami piszczących narośli przypominających abortowane płody. Istoty skrzeczącymi głosikami wyśpiewywały pieśń pochodzącą z serca wymiaru tak szalonego, iż chrześcijańskie piekło to przy nim ledwie żart. Klecha i Wskazówka przylgnęli do siebie tak mocno, iż jedno drugiemu bezwiednie robiło krzywdę.

W głębi duszy wiedzieliście, że coś jest nie w porządku. Zwierzęcy instynkt bił na alarm; cichym, acz stanowczym głosikiem powtarzał, byście opuścili ten dziwny, niedokończony dom. Paranoję, rozdrażnienie i depresję zrzucaliście na przyjmowanie hurtowych ilości narkotyków i fakt, że świat wygląda niczym rozkładająca się w rowie kurwa. Tymczasem stanowiliście pionki w grze wytrawnego gracza; martwego, lecz wciąż cholernie przebiegłego byłego gangstera.

Poziom szaleństwa puchł i puchł – zatruwał resztki rozsądku zgniłą krwią. Musiało dojść do pęknięcia. Brunon dotarł do kresu już na tarasie. Dlatego ograniczył tabletki i alkohol… Wskazówka wykazała większą odporność na degradujące działanie domu. Miała więcej energii, którą mógł się posiłkować. Połączana niewidzialną pępowiną, nie wiadomo kiedy, została matką, karmiąc największego (cholernie żarłocznego) bachora.

Tyle czasu pod moim dachem! – Gangster pokręcił głową. – Zmarnowaliście tygodnie, odbijając się do ścian własnego umysłu. Były chwile, nie powiem, kiedy sądziłem, że wyjedziecie. Wieśniaki kolejny raz rozpaliły: to musi ich przegonić! Tak rozumowałem. Tymczasem ten tutaj delikwent, zamiast brać nogi za pas, wrzuca do gardła jeszcze więcej narkotyku, zapija go alkoholem i liczy na cud! Ha! Niezły z ciebie kretyn Brunonie.

Czy to już? Tak wygląda koniec świata? – zapytała Alicja. Drżącą dłonią otarła ślinę zebraną w kąciku ust. Twarz miała bladą, oczy powiększone przerażeniem. Wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. – Jak dotknie mnie… jeżeli tknie mnie, choć jedna z tych istot… ja… oszaleję…

Jesteś jedną z postaci przedstawienia, to fakt, ale nie schlebiaj sobie, że odgrywasz w nim główną rolę! – stwierdził trup, bezskutecznie próbując zapanować nad rechotem. – Najgorsze mamy zaplanowane dla kogoś, kto wpadł do mojego zacisza przypadkiem. Wy jesteście mocą sprawczą, za to ona posmakuje, co znaczy bezbrzeżny ból bez chwili wytchnienia. Skażcie ją na bycie wiecznym przekleństwem; uiśćcie zapłatę, jak ja zrobiłem lata temu. Wtedy On przeniesie was do Błędnej krainy, gdzie nie sięga rozkład. Z niej, wedle uznania, przejdziecie dalej; gdzie tylko zechcecie.

Gdzie tylko zechcemy… – powtórzył szeptem Wroński. – Z daleka wszystkiego… zanim zacznę skakać z radości, mogę zapytać, gdzie jest kruczek?

Kangal, jakby znudzony wyjaśnianiem, podszedł do wciąż nieprzytomnej Telimeny. Następnie wyrżną jej głową o fragment skały, by odzyskała przytomność.

Nic w życiu nie ma za darmo – stwierdził trup. Szedł w naszym kierunku, ciągnąc za sobą ranną kobietę. – Bez względu na rodzaj krainy, czy typ zamieszkujących ją istot, zapłata musi zostać uiszczona.

Chciałabym nigdy się nie urodzić – wyszeptała Alicja. Przypominała teraz malutką, zagubioną dziewczynkę. Włosy nawijała na palec wskazujący. Kiwała się z lewa na prawo, jakby w takt pieśni, której nikt prócz niej nie słyszy. – Życie pasmem bzdur i bólu. Szaleństwo, obłęd, drapieżność. Na końcu rozkład i jeszcze więcej pierdolonego rozkładu!

Zabić dziewczynę w zamian za ratunek? – Klecha pokręcił głową. Twarz wykrzywiało mu obrzydzenie. – Daruj sobie. Zostaw ją w spokoju i pozwól nam wyjść.

Gangster odepchnął od siebie Telimenę. Wyciągnąwszy z tylnej kieszeni dżinsów paczkę papierosów, zapalił jednego. Stał tak, posąg z gnijącego mięsa, spoglądając w sklepienie jaskini. W końcu wzruszył ramionami. Powiedział:

Jeżeli to wasze ostatnie słowo, w porządku.

Brunon już otwierał usta; zamierzał powiedzieć „wychodzimy” i ruszyć w stronę wyjścia. W ostatniej chwili jednak powstrzymała go ukochana. Wskazówka wciąż wyglądała, jakby była na granicy załamania. W oczach dziewczyny jednak pojawiło się więcej życia; ostatnie ślady rozsądku gasnące jak gwiazdy na niebie podczas końca świata.

Tyle zachodu dla zabawy? Nie, na pewno nie w przypadku takiego szczwanego lisa. Mów prawdę, całą prawdę, albo naprawdę dam nam odejść!

Prawda jest o wiele bardziej prosta, niż sądzisz, Alicjo. Istota z błędnej krainy uwielbia towarzystwo. Urządza nawet swego rodzaju imprezy i msze w starym kościele. Niestety kiedy ludzie opowiedzą swoje historie, zdradzą Jemu, a ciekawski jest jak nikt inny we wszechświecie, wszystkie tajemnice, pragnie następnych. Nawet ja, ze swoim barwnym życie i tysiącem opowiastek, w końcu znudziłem tego, któremu ofiarowałem ciotkę w zamian za życie po śmierci.

Ofiarowałeś…

Własną ciotkę? – Błaszczykowa wprost nie mogła uwierzyć. – Niżej upaść już nie można.

Podczas gdy trójka rozmawiała, Gawlikowska spróbowała wstać, lecz z powrotem klapnęła na tyłek. Z jej ust wypłynął jęk bólu. Dziewczyna objęła rękami głowę i zaczęła szlochać.

Nie obchodzi mnie wasze zdanie. Nie odgrywacie tutaj roli wyroczni. Mam za zadanie ściągnąć tych, którzy pod wpływem narkotyku otrzymali niesamowite wizje, by opowiadać je przez, powiedzmy (z punktu widzenia ludzkiej małpy), cholernie długi czas. Spłacie dług, zostaniecie przeniesieni, gdzie chcecie i będziecie żyć długo i szczęśliwie.

A jeżeli nie zechcemy? – zapytał Wroński. – Co wtedy?

Żeby nie przeciągać i nie gmatwać bardziej sprawy, przedstawię wam warunki tak samo, jak robiłem to właścicielom interesów, z których ściągałem haracze. By uciec z tego, macie rozpruć tę oto ranną w głowę lalę, zjeść jej serce i rzucić na pożarcie mackom. Spokojnie, one nie pozwolą jej umrzeć. Wręcz przeciwnie. Telimena przez bardzo długi czas będzie błagać o śmierć, lecz ona szybko nie nadejdzie. O ile kiedykolwiek zostanie jej podarowana. Widzę, że Alicja zaraz zejdzie na zawał, więc tylko szybko dokończę: jeżeli zdecydujecie się oszczędzić tę oto niewiastę i odejść, w porządku. Jednakże, opłata istnieje zawsze, zabiję wtedy jedno z was. Nie ma znaczenia które. – Kangal wyszczerzył niepełne uzębienie. Papieros zawisł na krawędzi wargi. – Możecie ciągnąć losy, albo zagrać w kółko i krzyżyk. Mnie to bez znaczenia. Daję wam kilka minut do namysłu. Jeżeli w tym czasie Krwawiąca Główka da nogę, decyzja zostanie podjęcia automatycznie. Sami wiecie. No, teraz do dzieła dzieci!


30


Spojrzeli sobie w oczy. Bez słowa trwali tak minutę – może dwie. Nie musieli się śpieszyć. Telimena wyglądała na niezdolną do ucieczki. Co prawda wstała i – szorując dłonią o ścianę – parła przed siebie, lecz zmierzała w kierunku przeciwnym do wyjścia, rozwijając tempo dziewięćdziesięcioletniej staruszki. Krew z rozbitej głowy kapała na kamienne podłoże; ściekała w wyżłobienia zrobione przy tworzeniu glifów, zabarwiając błękit szkarłatem.

Co ostatecznie stało się z Sabą? – zapytała. Spoglądała mu głęboko w oczy. – Wtedy, podczas ogniska nie chciałam cię słuchać. Przepraszam. Naprawdę. Nie potrafiłam docenić, że ktoś, najdroższa osoba na świecie, zdradza najskrytszy ból. Szuka pocieszenia właśnie tam, gdzie powinien to robić. Niestety zamiast niego dostaję głupią, nieczułą babę… wybaczysz?

Nawet przez chwilę nie myślałem o tobie, jako o wrednej babie. Każdy ma swój ból do dyspozycji, nie lubi więc, gdy ktoś dodatkowo obarcza go swoim. Mimo to, gdybyś kiedyś potrzebowała porozmawiać; tak szczerze, szczerze pogadać, wiedz, że zawsze wysłucham.

Kocham cię, Bruno.

Ja ciebie również kocham. Chciałby dodać w tym miejscu, dla podkreślenia wzniosłem atmosfery, że pies skończył dobrze; że żył z nami długo i szczęśliwie. Niestety ostatecznie ojciec kazał go uśpić. Ukochana suczka skończyła gdzieś w ziemi koło domu. Zdążył zakopać ciało, nim wróciłem ze szkoły.

Ja pierdole…

Przytuliła go, jakby w ten sposób pragnęła dotrzeć do dziecka, które gdzieś tam wciąż czeka na pocieszenie. Nie była na tyle naiwna, by wierzyć, że rany przeszłości można w jakiś sposób zabliźnić. Jednakże upór wyssała z mlekiem matki, dlatego bez względu na rzucane przez rozsądek, z których kiełkowały i kąsały wątpliwości, zamierzała lać balsam na rany ukochanego. Dość poddania i uległości. Narkotyki i alkohol również musiały poczekać, ponieważ miała sprawę do załatwienia. Nim zdołała wykonać pierwszy ruch, Wroński odsunął ją od siebie. Otworzywszy usta, podjął:

Widzisz kochanie ja…

Wskazówka zasłoniła dłonią usta ukochanego. Wiedziała, co chce zrobić. Kolejne poświęcenie. Oczywiście. Typowy facet. Najlepiej wziąć na siebie wszystkie ciosy, załamać się pod ich ciężarem i umrzeć. Z naturą nie wygrasz – pomyślała. – Do tego zostaliście stworzeni. Jedno zwierze wypycha na świat drugie, podczas gdy trzecie zdobywa pożywienie, osłaniając pozostałą dwójkę własną piersią. Przyroda to naprawdę bezwzględna i szalona suka…

Kolejny raz otworzył usta. Spróbował coś powiedzieć. Podjął decyzję. Nie zapytał o zdanie. Oczywiście, że tak. Kolejne typowe zachowanie. Uparty samiec! Nie zdoła go przekonać. Odda życie, by mogła odejść i trwać w rozpadającym się świecie, póki ten nie wyzionie ducha; póki nie nadejdzie istota końca, jednym wielkim kłapnięciem pożerając tę część wieczności.

Uśmiech rozszerzył jej usta. Dawno z taką klarownością nie odczytywał jej uczuć. Miłość do niego skrzyła się w oczach Wskazówki. W taki sposób kobieta spogląda na mężczyznę wyłącznie przez pierwsze lata związku, chyba że kogoś obdarował los, lub jest postacią z filmu. Mimo ociekającej romantyzmem mimiki, Wroński dostrzegał zbyt wiele, by skakać z radości, ponieważ tuż za potężnym przywiązaniem pojawiło się coś, czego wcześniej nie było. Mrok. Sięgająca gwiazd fala zmiatająca wszystko na swej drodze. Nadwątlająca ostatnie fundamenty – zrywająca ostatnią nic łączącą dziewczynę z rzeczywistością.

Czas naglił. Jak powinien zareagować? Zgrzytnął zębami. Położył jej dłoń na ramieniu. Nie zdążył nawet zacisnąć palców, Alicja ruszyła. Po drodze zgarnęła kamień, których pełno walało się w okolicy. Zaatakowała.

Wskazówka! Nie!

Nigdy nie zwrócił się do mnie ksywką – pomyślała, z żalem niemal załamującym klatkę piersiową. – Wiedział, że wymyślił ją mój poprzedni facet i pewnie był zazdrosny, teraz jednak…

Zamiast dokończyć, podniosła kamień nad głowę, uderzając z całej siły. Gawlikowska zdążyła zerknąć za siebie – otworzyć usta z przerażenia. Nim wypłynął z nich bodaj najmniejszy jęk, kamień złamał dziewczynie nos, ostry koniec zaś wybił oko.

Giń suko! Giń, giń, giń!

Nie mogąc wyżyć się na istocie, która stworzyła świat pozbawiony nadziei; nie potrafiąc wybaczyć życiu, iż jest sprintem do grobu przez bzdurne obowiązki i płytkie relacje, Błaszczykowa wylała cały nagromadzony mrok na dziewczynę, którą tak bardzo wcześniej chciała uratować. Nie przestała okładać głowy Gawlikowskiej nawet wtedy, gdy fragmenty mózgu ochlapały jej twarzy i wpadły do ust. Nie istniało nic prócz śmierci. Dekompozycja zawładnęła najpierw światem zewnętrznym, później zaś wewnętrznym. Wskazówka zamordowała ledwo poznaną osobę, co na zawsze zmieni jej życie. Nie żałowała swego czynu. Gdzieś w głębi serca podejrzewała, że rozkład przyniesie za sobą poświęcenie. Nie wiedziała, że będzie tak wielkie, jednakże nic nie mogła na to poradzić.

Świat to okrutne i plugawe miejsce. Świat nie powinien istnieć. Nie ja postawiłam nas pod ścianą i nie ja zmusiłam do podejmowania tych wszystkich niedorzecznych decyzji. Mam tylko nadzieję, że gdzieś, pod jakąś postacią Telimena przetrwa i wróci po mnie bez względu na to, do jakiej krainy trafimy. Od dzisiaj zawsze będę czekać na dzień, w którym odwiedzi mnie Umęczona, by wyrównać rachunki. Zawsze spłacam swoje długi… będzie tak i tym razem.


***

Okaleczony Las

  Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso ...