Barbara Ludwiżanka: Widzowie zapraszali ją na śluby i chrzciny

Barbara Ludwiżanka w filmie "Dzięcioł" /East News/POLFILM

Była jedną z najbardziej niedocenianych aktorek. Przez lata pozostawała w cieniu sławnego męża.

Jeśli istnieją urodzone aktorki, to jedną z nich była na pewno Barbara Ludwiżanka. Dla jej prapradziadka, Witalisa Smochowskiego, Fredro stworzył rolę Rejenta w "Zemście", dziadek Stanisław Dobrzański napisał farsę "Żołnierz królowej Madagaskaru", a jej ojcem był prof. Adam Ludwig, słynny śpiewak operowy. "To mi było sądzone. Moja matka wywodzi się z Dobrzańskich, którzy byli związani z teatrem przez 130 lat. Zaskoczeniem byłoby, gdybym nie została aktorką" - podsumowała, choć jako dziecko przekornie głosiła, że zamierza iść do klasztoru.

Gdy miała 15 lat, postanowiła dopełnić przeznaczenia. Egzamin do studium dramatycznego przy poznańskim konserwatorium zdała celująco i niemal od razu zaczęła występy w poznańskich teatrach, z początku na afiszach zaznaczona jedynie trzema gwiazdkami, gdyż ZASP pilnował, by pod nazwiskiem pojawiali się tylko dyplomowani aktorzy.

Reklama

Po roku miała już za sobą prawdziwy debiut, w "Don Juanie" w Teatrze Polskim, od razu robiąc piorunujące wrażenie na partnerującym jej słynnym aktorze Wojciechu Brydzińskim. Zżerała ją wtedy potworna trema. Wiedziała, że ojciec przed występem brał zawsze jakieś tabletki na chrypkę, i uznała, że jej z pewnością pomogą się rozluźnić. Przed wyjściem na scenę władowała sobie więc do buzi całą garść. "Były to spore kulki, których nie zdążyłam połknąć. Kiedy przerażona miałam wypowiedzieć swoją kwestię, nieszczęsne kulki wypadły mi z ust i potoczyły się po scenie ku zupełnemu osłupieniu Brydzińskiego" - wspominała ten występ.

Od "pierwszych naiwnych" - jak to określała - przeszła szybko do ról amantek. "Stwarzałam taką aurę wokół postaci partnera, że zaczynał mi się on odrobinę podobać... I musiałam być chyba dosyć sugestywna, skoro pytano mnie czasem, czy partner, z którym gram, nie jest przypadkiem moją sympatią w życiu prywatnym".

Tak właśnie stało się, gdy po 4 latach na deskach krakowskiego Teatru im. Słowackiego w 1934 r. wróciła do Poznania. Władysław Hańcza był wtedy początkującym aktorem, a także mężem jej koleżanki, aktorki Heleny Chanieckiej i ojcem rocznego synka. "Wtedy Hańcza ani mi się śnił!" - zaklinała się, ale po kilku wspólnych występach zaczął. "Byłam jego sceniczną amantką, aż doszło do prawdziwych oświadczyn. Władek twierdził, że z pierwszą żoną stanowili niedobraną parę, co ona o tym sądziła - nie wiem" - mówiła. Odtąd zawsze byli już razem, na chwilę rozdzieliła ich tylko wojna.

Oboje ambitni, pracowici, z zacięciem intelektualnym, on kolos, ona - drobinka, doskonale się dopełniali. Tuż przed wojną przeprowadzili się do Warszawy, gdzie Hańczę zatrudniono w wymarzonym Teatrze Narodowym, a Ludwiżanka planowała kursować między stolicą a Lwowem, gdzie angaż zaoferował jej sam Leon Schiller. Już tam nie dotarła, bo nastał wrzesień. Podczas okupacji ona była kasjerką w kinie, on rozwoził żywność i pracował jako magazynier.

Po Powstaniu oboje trafili do obozu w Pruszkowie, skąd jego skierowano do układania szyn w Cottbus, a ją - do pakowania ziół w Solingen. "Nie zapomnę tej podróży. Byłam ciężko chora, brudna. Spódnicę miałam sztywną od krwi, dostałam krwotoku. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, stary Niemiec na powitanie trzasnął mnie po rękach za to, że takie delikatne" - opowiadała Ludwiżanka.

Pomogła jej jedna z niemieckich sprzątaczek, która niegdyś służyła u dyrektora opery. Dowiedziała się, że Ludwiżanka jest aktorką i odtąd nie pozwalała jej myć klozetów, cichcem podrzucała gotowane kartofle, buraki, raz nawet zaprosiła po kryjomu do swojego skromniutkiego domu obok obozu. "Poczęstowała mnie kieliszkiem prawdziwego reńskiego wina. Rozpłakałam się po raz pierwszy i jedyny w życiu" - wspominała aktorka.

Obóz opuściła z odmrożonymi dłońmi i stopami, ale szybko wróciła na scenę. Proponowano jej te same role podlotków, co przed wojną, lecz odmawiała, bo czuła się już kimś innym. "Gdybym nie przeżyła tych życiowych dramatów, gdybym nie doznawała cierpień, nie potrafiłabym zagrać przekonująco niczego głębokiego - wyznała.

Najpiękniejsze lata zabrała jej wojna. Przez nią też nie doczekali się z Hańczą dzieci. On bardzo chciał, ona uważała, że "czas był nie ku temu. Chwała Bogu, że nie mieliśmy; przeszłam oblężenie Warszawy, powstanie, obóz pracy" - tłumaczyła. Na dzieci zresztą nigdy nie byłoby czasu. Ich życie pochłaniał teatr, spotykali się w przelocie na obiad i kolację, ucząc się ról, dla siebie mieli tylko wakacje, podczas których zjeździli całą Europę.

Choć Ludwiżanka uważała, że aktorstwo ma w sobie coś ze schizofrenii, zatracała się w nim bez reszty. Kiedyś na scenie dała z siebie tyle, że, wyczerpaną, koledzy musieli odprowadzić do domu. Innym razem, pochłonięta grą, nie zauważyła, że woalka przy kapeluszu zajęła się od płomienia świecy. Gdy widzowie zaczęli krzyczeć, nie przerywając gry, zgasiła płomień ręką. Na gościnnych występach w ZSRR, podczas sceny miłosnej pękła nad nią lampa. Po spektaklu za kulisami pojawił się marszałek Kliment Woroszyłow: "Cóż za aktorka - gra z taką siłą, że lampy pękają!". Innym razem jej garderobę odwiedził Peter O’Toole, wziął na ręce i postawił na stole: "Takiej aktorki to my nie mamy".

Kino nie dostarczało jej takich emocji. Uważała je za mniej ważne, choć to rola w "Sublokatorze" Janusza Majewskiego przyniosła jej w 1968 r. nagrody na festiwalach w Chicago i w Panamie. "O nagrodzie dowiedziałam się z gazety" - śmiała się. Chyba nie żałowała. Teatr zapewniał jej wystarczającą sławę.

Ona sama określała swą grę jako "charakterystyczno-naiwną". Nawet amantki grała charakterystycznie i właściwie całe życie nie mogła doczekać się, by móc wcielać się w staruszki. Pierwszą zagrała, gdy miała 57 lat, w "Tangu" Mrożka, mimo ostrzeżeń Arnolda Szyfmana, że od teraz już zawsze będzie grała tylko zbzikowane babcie. Miał rację, ale Ludwiżance to nie przeszkadzało. Zdziwionym tłumaczyła, że zamiast grać młode kobiety i słyszeć za plecami szepty, że jest na to za stara, woli role staruszek i komentarze, że jest do nich za młoda.

Widownia pokochała jej interpretacje łobuzerskich starszych pań, zasypując zaproszeniami na śluby i chrzciny. Kiedyś nawet jakaś młoda matka zapytała, czy może przyjechać do niej z córkami, by pokazać im, jak wygląda "prawdziwa babcia". Młodzi i starzy dziękowali w listach, że otworzyła im oczy na spokój i ciepło starości. "Warto grać stare, samotne kobiety" - mówiła, uważając się za jedną z nich.

Jej receptą na wszystkie przypadłości był teatr. Gdy w 1977 r. umierał jej mąż, nie opuściła żadnego przedstawienia. Lekarze zbagatelizowali symptomy jego choroby i kazali jeść lekko, a gdy po paru dniach przewrócił się, uspokajali: "Co się pani dziwi, chłop jak dąb, a je tylko kleik". Gdy następnego dnia zanikał mu już puls, wezwała karetkę. W szpitalu doktorzy wzięli go do separatki, a jej powiedzieli, by jechała na próbę, po przedstawieniu zadzwonią. "Gdy wchodziłam na scenę, koledzy już wiedzieli, że mąż nie żyje. Następnego dnia też grałam. Tak było mi lżej" - mówiła.

Po śmierci Władysława Hańczy przyznawała, że jest bardzo samotna, ale naturę ma optymistyczną. Mimo pogarszającego się wzroku mówiła z przekorą: "Dużo czytam, choć okulistka mi zabrania, ale ja muszę o wszystkim wiedzieć. Zawsze pamiętam też o tym, że muszę być zadbana, porządnie ubrana, uczesana i muszę mieć uśmiech na twarzy".

Grała praktycznie do samego końca. W wywiadzie udzielonym w 1988 r., na dwa lata przed śmiercią, mówiła: "Niczego nie żałuję, nawet jeśli zrobiłam coś źle, życie przecież takie jest. A moje było wspaniałe".

MP

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy